Pieszczoty żony nic nie pomagały; słodkie jej szepty koiły chwilowo tęsknicę, powracającą coraz gwałtowniej do serca.
Maciek, który już znał usposobienie pańskie, jak skoro go zobaczył wysuwającego się na odludne wybrzeże, szedł za nim po cichu, powoli od słowa do słowa zaczynała się rozmowa o domu, co to tam oni teraz robią? Pukało, Murzynowska, ksiądz proboszcz, stary zegar w sieniach, stary pies podwórzowy, konie stajenne, wierzchowiec jegomości...
Godzinę i dwie pan i sługa opowiadając na przemiany, usiłowali zapomnieć teraźniejszości.
Konrad nie miał w sobie siły, aby się z niej wyzwolić; naostatek tak podupadł na zdrowiu i humorze, iż i ciotce Anunziacie oczy otworzyły się acz nie rychło.
Poszła raz zanim do ogrodu, i siadłszy na kamieniu pod rozpiętą winną latoroślą, rzekła do niego:
— No, dosyćeśmy już tej biednej Cazity strzegli, czas przęcię z tego wyjść, nie można tak całe życie taić przed nią śmierci ojcowskiej i zostawiać jej w ciągłych nadziejach i złudzeniach...
— Niech się dowie, jak Bóg da; ale ja nie mam serca jej trapić — rzekł Konrad — wy jej też pewnie sami powiedzieć się nie podejmujecie.
— A! uchowaj Panie Boże! — odparła żywo ciotka. Ale gdyby Tora spotkała...
Róbcie sami, co się wam zda, zakończył Konrad; ja się do tego mieszać nie chcę...
Rozmowa ta wieczorna skończyła się łzami ciotki Anunziaty, nie doprowadziwszy do niczego. Nazajutrz rano Cazita wstała z rozjaśnionem obliczem na podziw wesoła. Przybiegła w cień, gdzie ciotka była śniadanie na podwórku przygotowała, ożywiona, z oczyma błyszczącemi, niespokojna, lecz dziwnie wesoła.
— Ciociu! mężu! — zawołała zbliżając się — wiecie? wiecie?... doskonałe nowiny... ojciec — ojciec...
Tu Konrad i Anunziata spojrzeli na siebie z politowaniem.
— Ojciec się zbliża, powraca...
Anunziata zebrała się na odwagę uczynienia jej kilku surowych prawie przestróg, aby w sny i marzenia nie wierzyła, dodając nawet śmielej, że wszyscy w Wenecji źle o losach kapitana wróżą.
Ale Cazita ruszyła tylko ramionami, spoglądając na ciotkę...
— Nie śmiejcież się ze mnie — rzekła — nie dziwujcie mi się. Kochał kto z was kiedy jak ja ojca, jak ojciec mnie? O! nie! wy tego znać i pojąć nie możecie, co to miłość dziecięca dla takiego rodzica, który mu matkę zastąpił, wynosił na rękach, przy sercu!... On i ja mieliśmy jakby jedno wspólne życie; gdyby umarł, jabym poczuła, jakby mi mojego pół ubywało. Słuchaj-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.
— 129 —