— Chodź ty ze mną, — odezwała się. — będę śmielsza, ty za mnie przemówisz do niego; chcę tylko posłyszeć dźwięk jego głosu... jestem ciekawa, bardzo a bardzo ciekawa... a taką mam naturę, że człowieka nie znam póty, póki mi głos jego nie zaszemrze w uchu i nie odbije się w sercu... Głos więcej mówi niż słowo...
— Ale na cóż ci go bliżej poznawać? przerwał jej ojciec ze smutkiem, jutro ci z oczu zniknie ta twarz smutna... i zapomnisz o niej. Tak w życiu naszem przesuwają się ludzie jak te fale szumiące: musną, zaszumią, i okręt je minie, a fala o brzeg się rozbije gdzieś daleko.
— Nie chcesz? — spytała tęsknie.
— Chodź... — rzekł kapitan — chodź, tobie nic odmówić nie podobna... I prowadził ją za sobą ku Konradowi, który ujrzawszy ich zbliżających się ku niemu, poczerwieniał znowu i mocno się zakłopotał.
Gdy stanęli przed nim, sama grzeczność wymagała ukłonu; zdjął więc kołpaczek z czaplem piórem i pozdrowił dziewczę milczące, które się weń wpatrywało jak w tęczę.
— To córka moja, począł kapitan trochę połamaną włoszczyzną, w której wenecki djalekt i mieszaninę różnych języków czuć było... Znalazłem ją wypadkiem trochę w Tryeście i odwożę do Wenecji. Dziecko, jak widzicie, jeszcze trzpiotowate, a już ciekawe podwójną ciekawością dziecka i kobiety... Otóż się wam przypatruje, bo Turków już widziała dużo, Greków dosyć, nawet Francuzów i Tedesków, ale z waszego narodu goście u nas rzadcy.
Pan Konrad zdawał się zbierać trochę na odpowiedź, i z podziwem wielkim Cazity, rzekł wreszcie czystą toskańską włoszczyzną, ślicznie brzmiącą w jego młodych ustach.
— Jestem Polakiem i zarazem Włochem, rzekł z wolna, — a szczycę się tem, że należę do szlachty weneckiej i polskiej zarówno... Widzicie więc we mnie signorino istotną osobliwość, bo Polaka-Włocha... a ja w was, dodał, większe daleko cudo, bom takiej piękności jakem żyw nie oglądał, i nie marzył...
Cazita słuchała cała drząca, zarumieniona z biciem serca... ale już słów na odpowiedź nie znalazła: stała się nagle trwożliwą, prawie smutną; głos, który tak usłyszeć pragnęła, niezmiernie głębokie, prawie bolesne uczynił na niej wrażenie...
Spojrzała z jakimś strachem na Konrada i nieśmiało wyrzekła po chwili:
— Jedziecie do Wenecji... a! zobaczycie tam daleko, daleko piękniejsze nademnie... i żywe signory na gondolach, i nieśmiertelne na obrazach naszych mistrzów... Od tych pewnie oczu nie oderwiecie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 —