Podobnych spotyka się wiele i w Wenecji, i po całych Włoszech, gdzie kobieta dojrzewa prędko, starzeje wcześnie i brzydnie niesłychanie. Zdaje się, że za karę może, te, które słynęły niegdyś z piękności, stają się potem najpoczwarniejszemi.
Ciotka Cazity, jakkolwiek blizko spokrewniona z tą znakomitą pięknością, nic a nic do niej nie była podobna. Na szerokich ramionach i karku grubym, pofałdowaną okrytym skórą, osadzone było to oblicze olbrzymich rozmiarów, kolorytu niepewnego, ciemnego, a rysów do zbytku wyrazistych.
Czarne niegdyś, krucze włosy pani Anunziaty, których część uciekła, a reszta wysiwiała, ułożone były dość niedbale, niepokryte niczem, ledwie z tyłu szpilką spięte. Wichrzyły się one w nieładzie wcale niemalowniczym. Duży nos, usta grube, cała dolna część twarzy porosła jak u dwudziestoletniego młodzieńca puchem czy mchami, okryta skórą zmarszczoną i dziwacznie pokrajaną, składały fizjognomję wybitną, niemiłą, chociaż wyraz jej dobrocią i łagodnością uderzał, tem dziwaczniejszą im mniej spodziewaną na takiem obliczu.
W Wenecji i Trjeście, gdzie pani Anunziata miała krewnych, utrzymywało się dotąd podanie o wielkiej i wspaniałej jej piękności; ale historje opowiadane o tem, sięgały już lat dwudziestukilku. Ślady tych wdzięków pozostały chyba w oczach czarnych, wspaniale oprawnych, ale których wyraz bardzo przygasł. W tej chwili właśnie, oczy te niespokojnie biegały, szukając czegoś, czy kogoś. Naostatek usta zniecierpliwione poruszyły się i tubalny głos odezwał:
— Cazita! Cazita! Cazita!
Za każdem powtórzeniem rósł on, potężniał i stawał się niecierpliwszym.
Z pod opon namiotu jak ptaszę furkające z gniazda, wyleciało dziewczę, śmiejąc się, przeskoczyło gruby zwój lin okrętowych, i zatrzymało się dopiero na brzeżku nad samą głową signory Anunziaty, którą zjawieniem się swem widocznie rozpromieniło.
— Patrzę na pokład, po kątach, wszędzie — po skrzynkach, po dziurach... a nie mogę tego trzpiota znaleźć! — zawołała ciotka, grożąc palcem po nosie. — E! ty bałamucie jakiś niegodziwy, aż mi się serce ze strachu ścisnęło... nie wiedziałam, gdzie cię szukać.
— Ależ ciotko Anunziato, — śmiejąc się odparło dziewczę — jeszcze w Tryeście, gdym wpadła do ogrodu signory Marji, mogliście się trwożyć o mnie; ale tu... cóż mi się tu stać może na tym ciasnym statku, gdzie oko ojca czuwa nademną?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.
— 28 —