— Ciotko — śmiała się Cazita, — chodziłam z ojcem... ojciec był przy rozmowie...
— Stary dudek... — szeptała ciotka, ale dziewczę nie zdawało się słuchać, i dodało szybko:
— Wypytywałam ojca o Polaków; są oni dobrzy katolicy jak my, nawet mówił mi ojciec, że u nich Królową całego kraju jest Matka Boska.
Anunziata pokiwała głowa niedowierzająco.
— Może to i być zresztą, rzekła — wiesz przecię, że Signoria i lud, Chrystusa Pana dawno ogłosili królem Florencji... ale nie wiem, czy oni są katolicy!
— O! niezawodnie! niezawodnie, — spiesznie dorzuciło dziewczę. — Ale jakże się on wam wydaje? powiedzcie?
— At, niczego! niczego sobie — kiwając głową, rzekła Anunziata — ale widziało się piękniejszych; nieboszczyk doża swojego czasu, kiedy go obnosili koło Prokuratorji po placu Św. Marka... o, to żebyś była widziała jak wyglądał! No, a tak potem zestarzał — ot, jak ja! — Westchnęła Anunziata. — Co ta piękność w człowieku znaczy! nie warta cekina... dziś jest, jutro po niej ani śladu...
— Słuchaj, ciotko Anunziato, poczęła szczebiotać mała, zarzucając jej ręce na ramiona — piękność coś znaczy, mówi... Pan Bóg ją dał niedarmo... z rąk bożych wychodzimy wszyscy pięknymi... a świat nas męczy, męczy, aż się oczy wypłaczą i usta wykrzywią...
— Skąd ty to bierzesz co mówisz? — odparła ciotka. — Czemu mnie to do głowy nie przyjdzie? Utrapione dziecko mózg tak sobie temi myślami wysusza. Oto chodź, nie patrz, nie myśl... a dam ryby, bułki, sera... zjesz, będzie ci z tem zdrowiej!
Miała posłuchać Cazita rozkazu, gdy ciotka zawołała podnosząc głowę:
— Kapitanie Zeno!
Kapitan wydawał rozkazy, ale odwrócił głowę do dobrze znanego mu głosu.
— Cóż tam każe signora Anunziata?
— Każę, każę, iść jeść, głód na morzu niedobry, a i wina szklanka nie zawadzi...
— A cóż ci podróżni jeść będą? — zapytała Cazita.
— Muszą tam mieć z sobą coś w sakwach, a co nam do tego? — żywo odparła ciotka, — przecież nie godzili się o jedzenie. Jeśli im głód dogryzie, niech poproszą i zapłacą... To są ludzie, których pieniądze już przeznaczone na to, aby się rozsypały po drodze; lepiej, żebyśmy my je wzięli, niż kto inny.
»Ecco«.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.
— 30 —