że podsłuchał szept ziemi, korzącej się i modlącej przed tronem Ojca...
Kapitan nawet, obrócony ku sterowi swojego statku, drzemał, ale niebezpieczeństwa nie było, płynęli drogą znaną, wiaterek coraz raźniej popędzał, okręt zdawał się czuć i wiedzieć dokąd płynie, ciągnęło go ku domowi, ku Wenecji.
Ledwo ukazało się słońce, wilgotna noc chłodna pierzchnęła gdzieś nagle ze swemi mroki i powietrzem zimnem; ciepło poczęło rozchodzić się coraz szybciej, tak, że w godzinę zrobiło się gorąco. Śpiący rozbudzili się, poczuwszy, że ich inna atmosfera otacza. Turcy obmywszy się, już modlili się; dalej Żydzi rozpoczynali także głosić chwałę bożą; ostatni chrześcjanie przeciągnąwszy się, żegnali się i mruczeli krótkie modlitewki ziewając.
Od schodków ujrzał Konrad nagle rozkwitłą, rozespaną, różową twarzyczkę Cazity.
Nie spodziewała się może, by ją kto tak nie przystrojoną zobaczył; śpioszek ze zwiniętemi włosy, które się rozplątywały i spadały w nieładzie na ramiona, jak sploty rośliny spływające z wazonu, śpioszek był inaczej, a zawsze cudnie piękny, piękniejszy jeszcze może, niż gdy się przystroił. Na twarzy rumieniec snu wykwitał, oczy mniej były rozhukane niż we dnie, usta jeszcze ziewały, trochę białych, perłowych pokazując ząbków...
Wyjrzała bojaźliwie, ale zdumiona, gdy spostrzegła utkwiony w sobie wzrok Polaka, zawstydziła się bardzo, rączką machinalnie poprawiła włosy i schowała się. Jednak nie całkiem chciała nie być widzianą, a patrzeć, jedno oko tylko na pół nad deski pokładu się wyśliznęło.
— Czyżby nie spał? — myślała — czy się tak rano przebudził? czegoś się zadumał, a patrzy, o! ku mnie, ciekawy! Dam mu »buon giorno!« E! nikt nie patrzy, ciotka śpi jeszcze, ojciec drzemie obrócony plecami, o Turków nie dbam, co mi tam obcy!
I wysunęła główkę, śmiało uśmiechnięta i cicho, aby nikogo nie budzić, posłał mu »buon giorno signore!«, które on więcej odgadł niż posłyszał. Zdjął kołpaczek, skłonił głowę, a obejrzawszy się wkoło, od ust posłał jej pocałunek!...
Sam nie wiedział doprawdy, jak się to zuchwalstwo stało, zawstydził się, ona mu pogroziła, ale nie straszno, popatrzała chwilkę i znikła.
Oczy Konrada padły przerażone na starego chudego Kapucyna, który na uboczu stał z różańcem w ręku, i pogroził mu palcem, pokiwał głową.
Konrad zawstydził się mocno.
Dopiero gdy ochłonąwszy od tego spojrzenia groźnego, rozmyślać począł nad popełnioną nieprzyzwoitością, Konrad przekonał się, że był bezwstydnym zuchwalcem... Ukłon mógł
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.
— 38 —