Po główce jej krzyżowały się myśli różne, tak poplątane potem, tak dziwne, że ich już zwinąć w pasmo jedno nie umiała.
Ciotka żegnała się modliła, poziewała, zaczynała gderać powoli. Cazita czesała długie włosy i wybierała nowe sukienki. Cała ich paczka leżała przed nią.
Na pokładzie, począwszy od kapitana, wszyscy twarzami obróceni ku przodowi okrętu stali, sięgając w dal oczyma. Z kilku ust po cichu zerwało się: »Ecco!«
Daleko, daleko widać było piaszczystą ławę... to Lido, a nad nią, jak wysokie pnie drzew wyrastające proste, smukłe campanille. Kapitan rozeznawał już nawet San Giorgio, dzwonnicę św. Marka i ledwie dla drugich widoczny biały wierzchołek kopuły »La Salute«. Ale co chwila rozjaśniał się ten obraz, rosły dzwonnice, po nad ławą piasku poczęły wystawać mury.
— »Venezia! ecco Venezia la bella!« — zawołał głośno kapitan, i odkrywszy głowę, witał ją ze łzą w oku; drudzy witali uśmiechami.
Statek wszystkie rozpuścił żagle, spieszył zdyszany, pilno było i majtkom, i sternikowi, i podróżnym.
Nigdy powolniej nie dościgamy celu, niż gdyśmy go już najbliżej. Naówczas zdaje się, że on ucieka, szydząc z niecierpliwości naszej, przed nami. Na ostatek i Cazita wybiegła na pokład z powitaniem »dzień dobry« dla ojca, choć już nie pierwszem na ustach. Tego dnia zapragnęła być zupełnie inną niż wczoraj — dla czego? to tajemnica kobiety. Ubrała się całkiem czarno, nie włożyła klejnotów, nie powieszała łańcuszków, tylko bursztynowy jeden złocił się na sukni różaniec. I włosy zwinęła prościej, a była w istocie tym strojem do niepoznania zmieniona i znowu dziwnie piękna, a znowu całkiem inna — czarownica!
Wczorajszy trzpiotek nabrał powagi i spokoju, choć z poza ułożonych poważnie ustek, młodość zaczajona uśmiechała się figlarnie. — Przytuliła się do ojca.
Widać już było Lido. Kapitan zdala rozeznawał swój dom stary, murowaną kamieniczkę u brzegu morza, oplecioną winną ratoroślą.
Żałował, że wprost przybić tam nie mógł; trzeba było opłynąć naprzeciw nieubłaganej Dogany.
Na statku, jak zwykle przed wysiadaniem, ruch się zwiększył, pakowali się wszyscy: Turcy swoje towary, żony, kilimki i poduszki, kupcy ormiańscy i greccy tłomoki, żydzi węzełki, majtkowie porozrzucane rzeczy. Węgrzynek i pan Konrad stali i patrzali jedni nic nie robiąc; nietyle im było spieszno, co innym, a daleko dziwniej. Chłopak już był tej, którą nazywał półdjablęciem weneckiem, zapomniał, bo miasto owo, wyrastające wprost
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.
— 41 —