w sposobach korzystania rozlicznego ze swych gości. Przymiotu tego nie stracili i dzisiaj, różnica jest w tem tylko, że dawniej odzierali kłaniając się, a dziś drą i łają. Postęp widoczny.
Locanda »Croce di Malta«, acz dosyć nawiedzana, nie była bardzo wspaniała, ale ówczesny jej właściciel signor Beppo Zanaro, słynął z tego, że umiał każdemu dogodzić, każdego poznać, przypochlebić mu się i w potrzebie wmówić, że było w »Croce di Malta* lepiej niż w raju.
Beppo Zanaro, którego gondolierowie zwali poufale »il gran ladronne«, był mężczyzną olbrzymiego wzrostu, tuszy odpowiedniej, czerwony, błyszczący, wesołej twarzy i wyparzonej gęby. Dawniej znakomity kucharz, dziś ograniczał się zwierzchnim tylko nad kuchnią nadzorem, mając wiele ważniejszych spraw na głowie. Dobry humor i uśmiech na ustach, jak klucze u pasa, należał do attrybucyj jego stanu.
Zaledwie gondola przybiła do brzegu, a z niej ukazał się kołpaczek z czaplem piórem, Zanaro, który czatował we drzwiach gospody na podróżnych, nadbiegł aż do schodków z czapką swą ponsową w ręku. Jednym rzutem oka poznał w przybywającym znakomitego, a zatem i majętnego cudzoziemca, był więc szczęśliwszy, weselszy, grzeczniejszy niż kiedykolwiek.
Podał rękę wysiadającemu.
— Eccellenza! — zawołał z zapałem, mam się za szczęśliwego, iż tak znakomitego patrycjusza pierwszy w Wenecji powitać mogę... Dom mój, osoba, wszystko jest na wasze usługi... Nie chwalę się — dodał trzepiąc bez ustanku, — nie ujmuję drugim ich zalet, ale niech powie Wenecja cała, niech poświadczy Rzeczpospolita, niech sława mojego domu głośna po świecie, dowiedzie waszej ekscellencji, iż lepiej trafić nie mogliście. Przyjmujemy samych tylko najdostojniejszych gości, i to nie w widokach podłego zysku, ale dla honoru zbliżenia się do ich osób, dla przyjemności służenia im... Witam was, witam i proszę! proszę za mną! najlepsze pokoje! najwykwintniejsza gondola... najtroskliwsza usługa...
Konrad milczał, uśmiechając się; węgrzynek poglądał z ukosa na tego wyginającego się w łamanych ukłonach olbrzyma, czerwoną jego szlafmycę i błyszczące oblicze.
Na skinienie oberżysty, niesiono już rzeczy do Croce di Malta, a ile paczek, tyle obdartusów się znalazło do posługi: szereg był wielki od schodów do drzwi ciągnął się nieprzerwany, każdy coś pochwycił i niósł, aby mieć udział w zarobku... Ostatni dźwigał w triumfie kawał podartej rogoży...
— Bądźcie spokojni, — mówił gospodarz poprzedzając gościa z odkrytą głową — nic tu nie zginie, ja ręczę... Jak się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.
— 44 —