jeden jakiś wielki drab, ponurej twarzy, krok w krok za nim ciągnął, a z oka go nie spuszczał.
Ale Maćkowi nie było to w głowie, i nie spojrzał nań nawet. Zaraz za bramą, która od Prokuratorji prowadzi w ciasne uliczki Mercerji, węgrzynkowi wpadły w oko sklepiki jeden dziwniejszy nad drugi... Rupiecie tam były wszelakie, których on użytku zrozumieć nie mógł. Gdy się tu zagapiwszy stoi, ów drab pchnął go mocno. Maćkowi krew buchnęła do głowy, bo był gorączka, więc też pięścią oddał. Drab zaraz przystanął, a tuż i do noża. Maciek odstąpił nieco zuchwało, choć do boju, ale bezorężny, ino wkoło patrzy, coby pochwycić, aby garść nie była próżna.
Ale Włoszyszko zmiarkowaszy, że chłopaka nie zje w kaszy, zamiast się do niego porwać, jął okrutnie hałasować i krzyczeć. »Ladrone... canaglia...« i gorsze jeszcze wyrazy posypały się gradem. Maciek też usta otworzył, i w długu nie chcąc zostać, nuż go po polsku bezcześcić. Na ten wrzask, tłum ze wszystkich sklepików jął się zbierać, gromadzić, oblegać, tak, że ciasne owo przejście całe się wnet ludźmi zatkało.
Im głośniej wrzeszczał drab wywijając nożem, tem Maciek też serdeczniej mu dopiekał. Obaj się nie rozumieli, ale doskonale domyślali się, że to nie musiały być błogosławieństwa.
Już się na to zbierało bardzo, że zbiry obu ich do więzienia pochwycić mieli, gdy w pośrodek pomiędzy zwaśnionych wcisnęła się osobliwsza figura.
Był to mały, blady garbusek, z głową ogromną, a łysą jak kolano i błyszczącą, przyodziany dziwacznie, bo w koszuli tylko, spodeńkach letnich, z bosemi nogami w pantoflach, i w skórzanym od pracy świecącym a załojonym fartuchu... Na nosie miał ogromne okulary mosiężne, a że te widać tylko do roboty mu służyły, patrząc na świat spuszczał głowę, aby wyżej nich nagiemi oczyma mu się przyglądać, więc też i głowę osobliwszym sposobem wykręcał. Z za fartucha wyglądało mu godło rzemiosła jego, kopyto drewniane, a w ręku (ręce miał żylaste i olbrzymie mimo niewielkiego wzrostu) trzymał szydło i dratwę.
Garbus zerkając z za okularów na obie strony, wciąż jedno ucho ku Maćkowi nastawiał, a co go doleciało przekleństwo, to się uśmiechnął; na ostatek jakby zniecierpliwiony przypadł do Maćka, porwał go za rękę żylastą dłonią, i pociągnął wlokąc za sobą do małego sklepiku, którego drzwi zatrzasnął.
W ulicy wrzawa była ogromna, ale szewc ani słuchał jej, obrócił się do węgrzynka i — Maciek o mało z podziwienia nie struchlał — po polsku go ofuknął.
— Czegoż to się tak samopas po ulicach włóczycie w mieście? hę?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.
— 53 —