Węgrzynek ręce złożył.
— A! Matkoż ty Boża! skądże wy po polsku umiecie?...
— A tobie co do tego smyku! — rzekł szewc. — Mów! coś to zrobił? skąd idziesz? i po coś tu wlazł w to osie gniazdo?
— Mój dobrodzieju, panie szewcze, — odparł Maciek — jam se na przechadzkę wyszedł z Malty... drab mi pierwszy dał rację, tom-ci mu oddał pięścią, jak się patrzy, a ta bestja zaraz hałasu narobiła.
— Czyjżeś ty jest? — spytał szewc żywo.
— A pana Lipińskiego z Robnina.
— I jakież was tu licho przygnało?
— No, toć do Ziemi Świętej jedziemy.
— Siedźże trutniu cicho, a czekaj! — odparł gospodarz i otworzył drzwi.
Przed progiem tłum jeszcze i ów drab cisnęli się i krzyczeli okrutnie. Szewc na górnym schodku stanąwszy poważnie, wyglądał jak na kazalnicy. Skinął ręką. Umilkło wszystko. Od chrząknął...
— Czego chcecie próżniaki, mazgaje, trutnie, psy Najświętszej Panny! hę? czego? Lenardo, ty będziesz wisiał, ja ci mówię, że wisieć będziesz, jeśli ci pod czerwonym słupem na Piazecie łba nie utną. Zaczepiłeś niewinnego chłopaka, sługę możnego pana polskiego, który ci tego płazem nie puści... Ja przeciwko tobie sam świadczyć będę... Pierwszyś go kułakiem uderzył...
Chciałeś odrzeć, lub kłótnię wykupem skończyć, a ja cię osadzę w więzieniu, ja, ja, jakem Jacopo Nani, hę! słyszysz?
Poparł tę mowę, jak przystało obyczajem włoskim, ogromnemi ruchami rąk żylastych, a w końcu tak się pięścią w pierś grzmotnął, że mu się aż okulary zsuwać poczęły niebezpiecznie zjeżdżając; poprawił je wszakże szybko, i miał tę pociechę, że wysiłek nie został bez skutków, bo drab mrucząc wszył się w tłum, a ciżba powoli rozpływać się poczęła.
Dopiero Jacopo Nani zwrócił się do węgrzynka z uśmiechem.
— To twoje szczęście chłopcze, — rzekł — że się ta awantura stała przed sklepem moim, bobyś z niej cało nie wyszedł, i alboby cię odarto, albo zbito. Gadajże mi teraz, skąd wy tutaj?
— A! mój dobrodzieju! — odparł węgrzynek zmieszany — gęby nie otworzę, dopóki się nie dowiem, jakim sposobem wy po polsku umiecie? toż... to...
Szewc siadł powoli na stołku, ręce opuścił i z za okularów spojrzał na chłopaka z uczuciem; w oczerwienionych powiekach kręciła mu się łza... głos miał też drżący.
— Hej! hej! — zawołał — dziwno się wam zdało naszą mowę posłyszeć z takiego rozbitego jak ja garnka; ależ i mnie, i mnie, com je tyle lat nie słyszał... mało serce nie pękło...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.
— 54 —