Zanaro gadatliwszy był jeszcze niż kiedykolwiek; dziwne wyplatał historje. Nie wiedzieć jak rozmowę wprowadził na kapitana Zenona.
Snadź dla tego, by uwagę Polaka odwrócić od tej pary, która była na pozór dla siebie obojętna, jak w istocie bliska myślami i sercami. Oczywiście przygotowywało się coś tajemniczego, do czego służyła i serdeczność signory Zenobii dla cavaliera Gerardiego, i gadatliwość gospodarza, i przybrana powaga młodego księcia di Ponte-Vecchio.
Nie wiadomo, jak się to stało, ale ku końcowi obiadu książę w bardzo żywej i serdecznej był rozmowie z cavalierem, posłannikiem cesarskiego dworu. Signora Zenobia z dosyć kwaśną minką patrzała na to. Komedja odgrywała się z prawdziwie włoskim do intrygi talentem.
Od »tavola rotonda« rozchodząc się goście, rozmaite potworzyli projekta. Cavaliere z księciem pojechali razem gondolą. Signorę Zenobię głowa bolała. Konrad nie mówiąc nic nikomu, nie zaglądając nawet do mieszkania powierzonego straży Maćka, wysunął się na wybrzeże, skinął na gondoliera, i szepnął mu na ucho: — Lido.
Na Lido bywały zawsze najlepsze kąpiele, gondoler się nie zdziwił, a nikt więcej nie słyszał. Magdusia tylko filutka domyśliła się, i wyszpiegowawszy kierunek, w jakim posunęła się łódka, z okna plasnęła w dłonie. Konrad ani dostrzegł jej, ani uszu jego nie doszedł śmieszek wpół dziecinny.
Dzień był wiosenny, prześliczny, ciepły; lekki wiatr marszczył zaledwie wód powierzchnię, błyszczącą od pomarańczowych płomieni zachodzącego słońca, Kanały pełne były czarnych gondoli zwijających się na wszystkie strony; zdala dochodziły urywane śpiewy młodszych przewoźników, powietrze pełne woni, wesela, świeżości, życia, spokój i ufność jakąś, rozwianą po nad światem w tej chwili jego wiosennego rozkwitu.
Dziwnie też piękną, uroczą, jasną wydała się Wenecja Konradowi, w którego duszy jakby przypomnienie rodzinne praojcowskie odzywało się; czuł, że to wszystko gdzieś w przedświecie znał, widział i ukochał.
Po krótkiej przejażdce gondola przybiła do piaszczystego, pustego prawie wybrzeża na Lido... Wyglądało ono smutniej, dziczej niż samo miasto; domki były stare, niskie, niepokaźne, ludności prawie nie widać, z poza dachów domowstw sterczały maszty łodzi drzemiących pod wyspą... Poobalane mury, ogródki, na których zieloność się wiła bujna, gdzie niegdzie uczepiona górą winna latorośl przy drzwiach rosnąca, obrazek Madonny wyglądający nad drzwiami, rozweselały nieco dość opuszczoną ławę piasku i morskich kamyków.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.
— 58 —