i łódki z warzywem i zielenią. Cazita otworzyła okno, przez które do wnętrza zajrzała ciekawa gałąź winnej latorośli.
— Patrz pan, — rzekła — oto tam ten statek odpoczywający na kotwicy, ze zwiniętemi żaglami, to nasz »Padre Antonio«. Jak tam teraz cicho i spokojnie! żywej duszy na pokładzie, a za dni kilka, najdalej za tygodni parę, ruszy on znowu, zabierając nam ojca, i z ciocią Anunziatą zostaniemy same w tej pustce, na oczekiwaniu i modlitwie.
Ciotka tylko pomrukiwała, widocznie przerwana siesta popołudniowa jeszcze jej oczy kleiła i ustom odebrała siłę do rozmowy, kiwała głową, tłumiąc ziewanie natrętne. Zato Cazita ożywioną była jak nigdy, a w domu własnym czuła się śmielszą panią, wiedziała, że na niej leżało przyjęcie gościnne.
Strój dziewczynki nie tak wytworny, dość prosty nawet, nie ujmował jej wdzięku, czynił ją może ponętniejszą, jeszcze. Cała twarzyczka gorzała przechadzką i skwarem dnia spędzonego na powietrzu, w wyziewach morza i spiece ogrzanych piasków.
— Zaprosiliśmy was wprawdzie na rybę z ciocią Anunziatą, — rzekła — bo nikt tak ryby nie umie przyprawiać jak ciocia; alo drugi raz musicie, bo od tego nie odstąpimy, przybyć na nasz przysmak; dziś już za późno... ryby świeżej nie ma, przywiozą ją dopiero rano. Przyjmiemy was jak na okręcie szklanką wina i chlebem.
To mówiąc, pobiegła do szafy i poczęła się sama krzątać przy stole... Ciocia Anunziata jeszcze do życia całkiem rozbudzona nie była. Konrad onieśmielony, wpatrzony, niewiele mógł mówić.
— Wam się tu pewnie wyda pusto, może nudno, może dziko, — mówiło dziewczę; — ale ja moje Lido kocham, i jest mi dobrze i wesoło. Patrzę na całą Wenecję z tego okna, — z tego na morze... tu San Giorgo... tam Campanilla św. Marka... Salute, Dogana... wyspa św. Heleny; z drugiej strony... w dali domki na Guidecca... ot i część Canal Grande... Ci, co żyją w samem mieście, tak go jak my dobrze nie oglądają. Przytem cicho tu i spokojnie... i mamy drzewa, zieloność, ogródek, a obróciwszy się widać morze... nasze lazurowe morze... Tylko w zimie, gdy burza ryczy, domek się nasz trzęsie i fale biją o mury prawie, i noc całą słychać zagniewaną wodę mruczącą i rozbijającą się o wybrzeże, ale myśmy do tego przywykły... Ja usypiam wśród tego szumu spokojna, bo oko Boże czuwa nad nami... Nie myślcie też — mówiła prawie nie ustawając — żebyśmy tu na Lido zawsze tak pustelnicze wiodły życie; kilka razy do roku mamy »fierę«, cała Wenecja zbiega się na Lido, przekupnie, garkuchnie, kuglarze, muzyka, tańce... o! i jest bardzo wesoło. — Ale nam dużo szkody w ogrodach narobią zawsze.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.
— 60 —