Szewc mówił i płakał, język mu się plątał z radości, że swoją mową się mógł odezwać, a co chwila za kolano ściskał Konrada.
Tymczasem Maciek stojąc w kącie, dopatrzył szpary we drzwiach, a w szparze czarnego oka, i taki był do niego pobożny, jakby się obawiał utracić jednego wejrzenia. Odbywało się to w sekrecie: szewc był zajęty gościem.
Z szewca nietrudno było dobyć jego przygody; po długim odpoczynku język mu świerzbiał, jął więc opowiadać, i jak z Krakowa uciekał, i jak na Śląsku się bawił, i jak potem podniemczawszy, do Wiednia się dostał, a koniec końców zawieruszył się aż do Wenecji. W historji tej w istocie wiele było biedy, trafunkow, ale co najosobliwsza, że niepozorny szewczyna znalazłszy służbę u wdowy pani majstrowej Nani, naostatek ją poślubił, a ta mu kamięniczkę, prawda tylko o dwóch oknach od ciasnej uliczki, zostawiła razem z córką. Od ożenienia swego, Nanim się nazywał, i tak go tam już ludzie ochrzcili, a zwłoszał i przywykł do swojej budy, tak, że tu już czekał, rychło mu wybije ostatnia godzina...
Jedyną troską była córka Maryetta, i nadto piękna, i niezmiernie, jak ją nazywał, ciekawa.
— Toć to pewnie ta, rzekł ciszej Konrad, co mi ją Maciek nazwał królową neapolitańską.
— A cóżem mu miał powiedzieć? — odparł szewc — tak mi ją oczyma jadł, żem musiał go czemś odpędzić.
Nuż tedy rozpytywać, nuż w gawędę; a szlachcic jak się stęskni do swoich, czemuby i z szewcem pogawędzić nie miał? Dosyć, że tak poszło do nocy. Tylko że w Wenecji zwłaszcza wiosną, nocy nie znają, rychlej we dnie zasną. Maciek przez szparę ode drzwi patrzał ciągle, mało nie oślepł.
Powiedział też i szlachcic majstrowi, jak i po co przybył? co go tu sprowadziło? jakie miał nadal zamiary?
Nani głową pokręcił.
— Do Ziemi Świętej ani myśleć, kiedy wam tu już prawią, że mór panuje, — rzekł powoli — ale i tu wam trzeba ostrożnie, bo miasta nie znacie, a choć ja sam w niem jak swój już, ale straszniejszej jamy dla cudzoziemca niema, — dodał — niż Wenecja. Świeci się to świeci, a wesoło wygląda; mało kto jednak bez płaczu ztąd odjechał. Kobiety — wyjąwszy moją żonę nieboszczkę, a daj Boże, córkę — istne djabły... młodemu człowiekowi chyba z zawiązanemi chodzić oczyma.
Konrad się uśmiechnął i westchnął razem.
— Gospodarza też z pod Krzyża Maltańskiego — mówił szewc — znam dobrze... a no! i o temby dużo gadać jeszcze.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.
— 69 —