cała, łódka z nią skakała, srebrnemi obrzucana bryzgi; ale słońce świeciło jasne, wesołe... Konrad muskał wąsa, Sabrone patrzał nań i chwytał się za pas co chwila, źle mu jakoś było.
Dobili nareszcie do brzegu, przyciągniono łódź, wyskoczyli oboje.
Z okna domku dawno już widać było główkę złocistemi włosy okrytą i parę czarnych ocząt na anielskiej błyszczącej twarzyczce, która zdawała się to kryć, to znów ciekawie wyglądać. Dwie białe maleńkie dłonie podniosły się do góry... i uderzyły jedna o drugą... znikła...
W progu domku powitał ich kapitan w wykwintnym stroju marynarza włoskiego owych czasów, z dosyć wesołem obliczem; ale gdy poznał zbliżającego się Sabronego, zasępił się nieco... Podali sobie ręce w milczeniu... Ciocia Anunziata z patelnią w dłoni wyjrzała oknem, zobaczyła niespodzianego gościa i głośno śpiewać poczęła. Cazity długo nie było widać.
W najparadniejszym pokoju nakryto już było do stołu, stały oplatane flaszki, śliczne murańskie kielichy z kręconego dwukolorowego szkła, talerze fajansowe malowane, dzban z wodą, cytryny i »frutti di mare«.
Kapitan zawołał Cazitę, która wyszła poważna, ale widocznie nadąsana, spojrzała na kuzyna pogardliwie, na Polaka gniewnie, na ojca podejrzliwie, główką im skinęła i przy oknie usiadła, nie znalazłszy nic lepszego do czynienia, patrząc sobie na dalekie morze.
Sabrone najodważniejszy, pierwszy się do niej przybliżył.
— Cóż to pięknej kuzynce? — spytał — czy nie moja przytomność taką chmurą pokrywa jej twarzyczkę?
— Moglibyście być prorokiem, tak doskonale zgadujecie, — szepnęła mu po cichu.
— Ale ja mam wymówkę... Signor Polacco, którego przypadkiem poznałem na placu św. Marka właśnie tego samego wieczoru, gdyście go tak miłą upoili rozmową, sam mnie zaprosił na rybę cioci Anunziaty...
— A! a! — ozwało się dziewczę. Moglibyście wyśmienicie pójść na rybę do kuchni... Ciocię Anunziatę tam zastaniecie nad patelnią, będzie wam lepiej rada może niż ja...
Posłuszny, choć z gniewem na twarzy, Sabrone skłonił się i poszedł do kuchni, wprost do cioci Anunziaty.
Z kuchni daleko rozchodził się i zapach smażeniny i głos starej poczciwej kobiety, która chciała nucić, tak była w dobrym humorze.
W progu spotkała swojego ulubieńca śmiechem i dygiem.
— Antonio! jakiżeś ty rozumny! czy cię patron twój natchnął, żeś dziś właśnie tu przybył?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.
— 83 —