— Za co? ale za to, że mi go ciocia Anunziata stręczy na męża, a ja męża chcę sobie wybierać sama... Mówiłam to ojcu dawno, a ojciec dobrze wie o tem. Przytem Sabrone mnie kochać nie może; ja wiem tylko czemu...
Zamilkła, patrząc na morze...
— Powiedz mi pan, — spytała po chwili, zmieniając rozmowę — to morze, które wyrzuca śliczne owe kamyki, złociste, z jakich się składa mój różaniec, jestże tak piękne jak nasze?
— Jam je raz widział tylko, — odparł Konrad — nie mamy go jak wy wiele; w jednem miejscu brzegu wykrawek. Mówią, że dawniej mieliśmy drugiego brzeżek... Nasze morza nie mają lazurowych barw ani błysków Adryatyku, bo u nas inaczej świeci słońce i inne niebiosa zasklepione są nad ziemią.
— A powiedzcież mi, bom bardzo ciekawa, jak wygląda ta ziemia wasza? Prawdaż to, jak mówi ciocia Anunziata, że straszne okrywają puszcze, że pełno w nich potworów dzikich, że lasy szumią straszliwie, a w lecie, gdy niemi wiatr kołysze, trąc gałęzie, zapalają się, i naówczas pożarem płoną przestrzenie niezmierne, a ludzie i zwierzęta giną w płomieniach?
Konrad się uśmiechnął smutnie.
— Nigdym o niczem podobnem nie słyszał — rzekł. Palą się puszcze, ale w nich człowiek, ani zwierz żaden jeszcze życia nie stracił. Te lasy nasze są piękne, zielone, wonne, a wyglądają jak szerokie ogrody szmaragdowemi poprzerzynane łąkami. Płyną środkiem srebrne rzeki i mruczą cicho, lata ptactwo wesołe z piosnką na dzióbku. Cicho na tamtej ziemi... a z lasów wyszedłszy, to złoty łan pszenicy lub żyta jak fala się kołysze. Niejeden raz żyła nim i Wenecja głodna.
— A macie piękne kwiaty? — spytało dziewczę.
— Cudowne! wonne, śliczne, — mówił Konrad. Prawda, że na kilka miesięcy w roku natura u nas zasypia, śnieg okrywa wszystko jakby białym rąbkiem jednym. Naówczas zamiast liści, drzewa się stroją w brylantowe perły zamarzłej wody, rzeki okrywa lód zielonawy, ptactwo odlatuje, zwierz zasypia w norach; człowiek tylko czuwa, czekając wiosny. Ale jakże cudna ta wiosna, gdy jej godzina wybije! Jednego poranka wiatr ściąga z niebios szarą chmurę zimową, odsłaniają się błękity, słońce z za nich wygląda obmyte, djamentowe, śniegi w potokach zbiegają z gór i uciekają opłókując rdze zimy, myjąc łąki, rzeźwiąc ziemię uśpioną; tryska z niej w oczach zieloność, kwiaty otwierają się, nie czekając na liście, tak im spieszno wiosnę powitać; drzewa pękają, powietrze wonią życia się przejmuje i ptactwo stadami powraca. Nie zna wiosny, kto jej u nas na północy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.
— 85 —