nie widział; u was ona przychodzi leniwo, i już jest zeschła i gorąca, gdy ledwie świtać poczyna. Nasza płaci nam miesiące ciemności i ciszy.
— Ale możecież wy żyć, nie słysząc szumu fal, nie patrząc na morze? — spytało dziewczę. Nie tęsknicież wy do tego głosu bożego, który mówi do nas przez rozhukane wody i ciszę morską?
— U nas odzywa się On szumem lasów i pól szelestem, niebem i chmurami, a drobne rzeczułki nasze gwarzą też małym głosem o tym samym wielkim Bogu!
Cazita spojrzała na lśniące fale Adrjatyku.
— Zdaje się, — rzekła po cichu, że jabym nigdzie indziej niż tu żyć i oddychać nie mogła. Czyż upaja i rzeźwi tyle powietrze wasze, jak te słonych wód wyziewy?
— Mnie, — odpowiedział Konrad, patrząc na nią — nawet tu tęskno do naszych borów i zapachu świeżej roli, podobnego do woni jakby świeżo upieczonego chleba... Ja tu nawet śnię o zieleni, o kwiatach i o szerokich polach...
— Tak! to musi tak być! — odparła smutnie dziewczyna — każdemu to najmilsze, co tuliło jego dzieciństwo, co rozkołysało młodość. Nie! nie! jabym umarła, gdyby mi Adryatyk pacierz swój wiekuisty do serca podawać przestał.
I spuściła głowę milcząca.
— A wy? — zapytała po chwili.
— Ja nie wiem — rzekł Konrad.
— Wyście przecię dziecko Wenecji i brzegów tego morza.
— Tak, ale wykołysane w lasach i u cichych brzegów jeziora... a wierzcie mi, szumu i plusku jego wód słodkich nigdy uszy nie zapomną.
— Nawet tu nad Adrjatykiem? — pytało dziewczę.
— Nawet tu, przy oczach twoich, — odparł żywo, zrywając się z siedzenia Konrad, bo mu stanął w pamięci nagle jego dwór stary, wizerunek ojca i matki, gdakanie zegaru, co im policzył godziny życia, i szum drzew ogrodowych, i dźwięk kaplicznego dzwonka, i chrapliwy, a serdeczny głos starego Dalifura, i szczekanie nawet podwórzowego przyjaciela domu, który poważnie swej straży powierzone państwo całą noc obchodził, warcząc, a niekiedy nawołując.
Gdy błyskiem przeleciało mu to wspomnienie po głowie, a potem obejrzał się dokoła i zobaczył twarz dziewczęcia promienną, sine morze, gałąź winną w oknie, a kapitana z butelką i kluczami w rękach, ciotkę Anunziatę z półmiskiem ryby wchodzącą tryumfalnie, i Antoniego Sabronego, który jej towarzyszył — zdało mu się, że marzy we śnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Półdjablę weneckie.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.
— 86 —