Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedz ty mi prawdę, nie potrzebnie może mięszam się w te sprawy, ale matką jestem, wszystko co mego dziecięcia dotycze obchodzi mnie — powiedz mi — wyście się z Zosią kochali tak mocno, ona, ja to wiem najlepiej, zachowała dla ciebie całe przywiązanie dziecięce, a dodała doń szacunek na jaki zasługujesz... Powiedz mi, dla czegóż ty, taki dla niej jesteś zimny, taki z nią ceremonialny? Nie namawiam cię do żadnych nieroztropnych romansów, do bałamucenia biednego dziecka... ale chłodu twojego dla niej, nie pojmuję. Możesz być w świecie milsze, piękniejsze, zacniejsze dziewcze nad nią?
Julian zarumienił się, zdawał namyślać — a potem odezwał głosem przytłumionym.
— Moja matko... są uczucia, z których się wytłumaczyć trudno. Prawda, że kochałem Zosię i kocham ją jeszcze, ale miłością brata... Gdybym na chwilę inne powziął uczucie, starałbym się jak najmocniej je zwyciężyć. Tego moja i wasza godność wymaga... Byłożby to wam miłym, żeby mówiono żeśmy się do domu tego wcisnęli po to aby z przyjaźni jego dla nas korzystać? Żebym ja ubogi sięgnął po rękę bogatej dziedziczki — bo Zosia będzie bardzo majętną. Nie! z naszej strony korzystanie z ich dobroci, z ich słabości dla nas byłoby nie szlachetnem. Ja chcę być winien wszystko swej pracy i samemu sobie! To mój cel. Gdyby Zosia była swobodną, a ja miał to co ona... ale Zosię pochwyci ktoś lada dzień.
Matka posmutniała, nie było jednak co powiedzieć.
— Moje dziecko, bardzo to ładnie, ale jeśli ona cię kocha?