łe latały niespokojne niedając się schwytać, bojaźliwe razem i pełne złośliwości... w ustach skrzywionych jad i gniew zdawał się skryty. Młode czoło całe było już pomarszczone, a jakaś namiętność czy wewnętrzna męczarnia pofałdowała mu twarz i koło ust poorała krzywe drogi którędy gniew drgające muskuły pościągał.
Samo przybycie księdza Wikarego, gdyż on to był — wywarło przykre na wszystkich wrażanie, rozmowa się przerwała, oczy skierowały ku niemu, czekano w milczeniu jakiemś odezwania się jego; domyślając że darmo nie przybył.
— Niech ksiądz Leon siada — rzekł Kanonik...
— Nie mam czasu siedzieć — odezwał się głosem suchym ks. Wikary — przybyłem tylko oznajmić księdzu Kanonikowi, że do chorego jestem wezwany...
— Mogę i ja jechać... rzekł żywo Kanonik...
— Stara Stachowa życzyła sobie bym ja przybył — odparł spuszczając oczy Wikary.
— Jeżeli sobie życzyła.
Ksiądz Kanonik się zbliżył do mówiącego, który zniżył głos i po cichu coś z nim poszeptawszy z przesadną pokorą schylił się do jego ręki i co najprędzej wyszedł.
Wszyscy lżej odetchnęli. —
Ostójski posłał za nim wzrok i poruszył głową...
— Żebyś się pan prędzej wydoktoryzował — rzekł cicho do Juliana — a wyleczył ks. Wikarego z tej żółci... bo to taki człek chory... —
Kanonik udał że nie słyszy, matka Juliana także; przyszły lekarz się uśmiechnął... zadrzierzgnięta w ten sposób rozmowa nie poszła dalej — Ostójski po-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.