Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

cki grał ją doskonale, przyczyniała się do tego i długa wprawa. Dla oka mniej bacznego mógł uchodzić za potomka wielkiej rodziny... Mężczyzna był pięknego wzrostu, postawy udatnej, twarzy rysów dosyć czystych, wyrazu roztropnego i pojętnego... Na czole, około oczów, przy ustach znużenie i wiek zaczynały już rysować znamiona i drogi któredy starość przyjść miała, ale ogólny ton i koloryt twarzy był jeszcze świeży i młody. Margocki miał lat piędziesiąt, nie wydawał się wszakże starszym nad trzydzieści kilka. Niezmiernie grzecznie wszedłszy powitał Zosię, która mu z daleka dygnęła, skłonił się na prędce unikając zbliżenia, Kanonikowi i jego siostrze, niedowierzająco spojrzał na Juliana, i począł trzymając ciągle kapelusik miękki pod pachą, a spinając rękawiczki rozmawiać z gospodarzem.
— Pani hrabina wedle wszelkiego podobieństwa, przyjeżdża dziś... jadę na spotkanie do pierwszej stacyi, dokąd już poszły ekwipaże i służba... Szanowny panie Ostójski... jeśli by w pałacu co potrzebowano, bośmy nie bardzo przygotowani na przyjęcie — pomóż że nam, proszę...
Ostójski się skłonił — z największą chęcią — jutro na rozkazy...
Odwrócił się do Kanonika.
— Jegomość dobrodziej przyszle nam jutro z ranną mszą ks. Wikarego, to się kollatorce należy...
— O której? — spytał Kanonik.
— Ks. Wikary już godzinę będzie wiedział... dla mnie — podał Margocki — przyjazd ten i spodziewany pobyt pani hrabiny, jest największem szczęściem, bom się okropnie wynudził, sam siedząc w tym pustym