pałacu. — Często mnie brała wielka chętka korzystać z sąsiedztwa domu pańskiego, alem się obawiał naprzykrzać.
Ostójski nieumiał nic lepszego powiedzieć nad:
— Mój mości dobrodzieju! ale tego... ale tego... bardzo proszę... cóż znowu...
Weszła ciocia Klara, a za nią wyrostek wniósł kawę i likier.
— Pozwoli pan dobrodziej... kawki czarnej i kieliszeczek likworu? spytał Ostójski, biorąc sam tacę.
Margocki należący do pierwszorzędnych smakoszów, będący wyrocznią w rzeczach jadła i napoju, z obawą spojrzał na kawę i butelkę, którą posądzał o krajowe pochodzenie. Dopiero zobaczywszy znaną etykietkę, uspokoił się i przyjął ofiarę.
Panna Klara rączką w obciętą rękawiczkę bez palców przystrojoną, której piąty palec dramatycznie się nad innemi unosił, nalała z wielkim wdziękiem nektaru Mokki i przysunęła go Margockiemu... Ostójski tymczasem płyn piernikowego koloru cedził do kieliszka... szepcąc chłopcu aby ich więcej przyniósł.
Z filiżanką w ręku plenipotent podszedł do Zosi, której minka zdradzała jakieś nieukontentowanie.
— Pani zawsze wiele się zajmuje muzyką? — zapytał.
— Dosyć! — szepnęła zimno Zosia.
— Jakiż jest pani ulubiony kompozytor? Czy pani Wagnerzystka? czy Szumanistka? czy Szopenistka? czy...
— Ja panie? jestem... w muzyce... bez szczególnych i wyłącznych upodobań... biorę wszystko co mi się wydaje pięknem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.