smutniał — ale się mięszać nie chciał... podsunął likier, Margocki spojrzał na zegarek.
— Il était temps! — krzyknął przerażony — muszę lecieć, bo nuż hrabina nadjedzie. — I prędko pochwyciwszy kapelusz, obdzielił ukłonem wszystkich, wysunął się, znikł. Amerykanka zahuczała, pojechał. Odetchnęli wszyscy. Ostójski tylko był chmurny, a Zosia gniewna.
— Otóż to mosanie, masz tobie łaskę pańską — zawołał gładząc łysinę, — ani się będzie można wykręcić teraz od muzyki, stosunków, salonowania... a ten mój koziołek Zosia.
— E! tatku! koziołek się nie da! — przerwała córka.
— Ale to ci dobrze tak mówić, nieda się, nieda! na to niema sposobu — mówił ojciec. — Chcesz żeby mnie za ciebie szykanowano i prześladowano, żeby mnie gniewem swym ścigał na każdym kroku wszechmogący Margocki... bo on wszechmogący tutaj! to darmo! I hrabiego ma w kieszeni i hrabinę też... i hrabiątko, a tu odnowienie kontraktu za pasem. Odmówiłaż byś ojcu pomocy? a nie chciała mu oszczędzić przykrości?
Zosia od fortepianu przybiegła i rzuciła mu się na szyję.
— No, nie mówmy o tem, ponudzę się dla ciebie... Zresztą tatko niech to na mnie spuści... a ja sobie dam radę.
Julian spojrzał na zakłopotane dziewczę i żal mu się może zrobiło, bo rzekł:
— Niema to nic tak strasznego to towarzystwo pańskie — trochę się należy przyzwyczaić a niezbyt
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.