stanku, szepnął Kanonik pochylając się ku idącej z założonemi na piersiach rękami matce Juliana — przyznam ci się, że jakoś mi Julek... teraz mniej smakuje niż kiedykolwiek. Dobry, poczciwy chłopak, ale już świat z niego uczynił swoją istotę, już nam dziecię nasze odebrał... już to jest zarodek człowieka po myśli wieku. Prawda, inaczej być niemogło, a mogliżeśmy go wychowywać gdzieindziej!
To było do przewidywania...
— Ja to sama widzę, głosem boleści pełnym — odpowiedziała matka — a! widzę aż nadto, i boli mnie to... Jednakże, mój bracie, to są wrażenia młodości, chwilowe, przemijające... najgłębiej w duszę wpaja się to co ona za młodu przyjęła... Powróci nam Julek nasz dawny... zobaczysz...
— Daj to Boże — westchnął Kanonik, — bo teraz my się nie zgodzimy. Proszęż cię, komu Bóg łatwiejsze usłał szczęście jak jemu?
Trzeba być ślepym żeby nie widzieć tego, że poczciwa Zosia go kocha, może więcej niż brata. Ostójski by ją dziś wydał... kupiliby dworek w miasteczku... praktykę by miał i żylibyśmy w kupce jak u Boga za piecem. Uważałaś jaki był Julian zimny dla nich...
— No, tego, kochany bracie, znowu tak bardzo ganić i za złe mu mieć niepodobna, — ujęła się matka, — chłopiec ubogi, niechce być winien wszystkiego Zosi, niechciałby aby go posądzono o to, że się dla posagu ożenił...
— Zapewne... tego bym mu nie zganił — rzekł Ksiądz, — ale ja głębiej sięgam w duszę... jest to i jest coś więcej... ambicya! Nie pragnie nauki i sławy,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.