nad zachodem... Przez gęsty cień lip przy probostwie, przedzierały się złote promienie rysując fantastyczne na ziemi kobierce... Z ciemnych gąszczy liści, szczyt starożytnego kościołka strzelał ku niebu ze swemi gotyckiemi ozdoby... Z drogi już dochodząc wzgórze to całe z murami, domami, szczytem tym, drzewy, ogrodem, wyglądało dziwnie powabnie i uroczyście. Bliżej nad drogą jakby zapraszając do kościoła, stała na marmurowym słupie nowym, piękna figura N. Panny łaskawej, którą Kanonik z dawna na nią grosz zbierając, w tym roku właśnie postawił.
Stanął tu naprzeciw tego krajobrazu, złożył ręce, jakby się modlił i rzekł z rozrzewnieniem do siostry:
— Mój Boże! jakże to u nas cicho, pięknie i miło! człowiek wzrósł sercem do tego kąta... ukochał go... umiłował i doprawdy, zdaje mi się, że na świecie nigdzie lepiej, nigdzie piękniej być nie może, aż strach, by za tę ziemską miłość Bóg nie pokarał, a nie rzucił gdzie ztąd daleko!
— A! cóż to ty mówisz! co ty mówisz! — zawołała siostra przelękniona, — gdzież, ktoby mógł? dla czego?
Kanonik głową poruszył.
— Nie trwoż się, nie ma nic, a no tak czasem w serce obawa zastuka... Niepodobieństwa nie ma. Zwierzchność duchowna nie pyta nas... dysponuje sama a my posłuszni być powinniśmy... Inaczej być nie może. Kościół ma wielkie do wypełnienia obowiązki, myśmy żołnierze Chrystusowi i gdzie nas postawią na placówce... winniśmy nieruchomi stać, każą iść — iść... Cóżbyśmy byli za kapłani, gdyby warga sarknęła a serce zabolało?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.