— Więc mi ks. Kanonik nie zakazuje? — spytał ks. Leon.
— Zakazywać? ja? mój ks. Leonie — śmiejąc się przerwał Kanonik, — a cóżem ja kiedy jegomości zakazywał?
— Ale bo choć w formie łagodnej — to zakaz... — ofuknął ks. Leon.
— Bynajmniej, jedź waćpan — jedź. Jeżeli jednakże potem nie łatwo ci będzie pozyskać sobie tu zaufanie i miłość u ludzi... sam sobie przypiszesz winę.
— Więc nie jadę — powtórzył ks. Leon.
— Jedź, nie jedź, jak ci się podoba — dokończył wstając z ławki Kanonik, — proszę tylko nie mów żem ja zakazywał. Z tem co myślę nie taję się, nie zjednywa mi to przyjaciół — nowych zaś niechęci nie życzyłbym sobie ściągać.
— W wielu rzeczach i poglądach różnimy się z sobą, mogę się bardzo mylić — Bóg osądzi.
Łagodna ta mowa zdawała się właśnie łagodnością swą do najwyższego stopnia drażnić Wikarego, którego twarz kurczyła się, wyprężała, krzywiła, a oczy to łyskały, to się przymykały, wtórując ustom.
— Ja też — zawołał, — nie myślę się podawać za niemylnego, ale mam za sobą powagę nowych rozporządzeń kościelnych i te to zaczerpnąłem w samym Rzymie.
— Ks. Kanonik posuwasz tolerancyą do tego stopnia, iż przypuszczasz i żydów i protestantów do prawie równych praw spółecznych...
— Zdaje mi się, że na tej tolerancyi opierając nadzieję nawrócenia, nie mylę się — dajmy pokój, dajmy pokój — rzekł poskramiając widoczne wzruszenie, —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.