Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

hrabinie spowiadała z nich, śmiesząc ją powieściami temi — wpadł teraz na myśl dać jej na łup Juliana...
Zaraz drugiego dnia, gdy hrabina listy pisała w swoim gabinecie, a Carita biegała od niechcenia po fortepianie, probując czy był dobrze nastrojony, zbliżył się do niej z grzecznym uśmiechem, oparł na Erardzie i z cicha począł rozmowę.
— Znowu tedy wróciłaś pani na większą mękę naszę! — rzekł z westchnieniem — jeszcześmy nie odboleli tych ciosów, które jej oczy nam zadały... przeszłego roku...
— Jakto — my? — spytała.
— Wszakże kto miał szczęście zbliżyć się do pani, każdy się w niej śmiertelnie zakochać musiał.
— Sądzisz pan?
— Jestem pewny, młody hrabia szalał, ja waryowałem, doktór Sz... odchorował... posądzam nawet ks. Wikarego że z miłości pożółkł tak...
Uśmiechnęła się i poczynając tryl — szepnęła:
— Jaki pan jesteś złośliwy!
— Ja! ja jestem sercem i dobrocią samą.
— A żartujesz pan sobie ze mnie.
— Czyżbym śmiał!...
Milczenie.
— Mam do pani jednę prośbę...
— Cóż takiego? — Poczęła passaż sekstami.
— Będzie tu pewnie dziś lub jutro młody człowiek... przyszły doktór... ubogi chłopak, młody i ładny... ale nadzwyczaj zimny... obojętny, wystygły... Wszyscy powiadają, że nietylko w życiu się swojem nie kochał, ale nie może kochać się nigdy. — Sprobuj pani na nim ślicznych oczu swoich... Ja — przyznaję się zrobiłem