Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 01.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

toflem, a nie nawykły do tak ciasnego kąta, udusił byś się wprędce. Zosia ta, to nie pospolite stworzenie, wcale nie pospolite... Patrz tylko — elle a la conscience de sa forçe. Nie zmięszana, pewna siebie, swobodna, wszędzie jest na swojem miejscu... Dodaj młodość, wdzięk — bo śliczna — i powiedz mi ze stu tysiącami talarów — czyż może być żeby ona za ciebie poszła?
Margocki był do żywego dotknięty, wstał z krzesła jak przypieczony nagle i począł chodzić po pokoju przyśpiewując, jakby na niegrzeczne pytanie odpowiadać nie chciał. Hrabia złośliwie gonił go oczyma.
— No! nie gniewaj się, Margosiu... ne me boudez pas, przyjacielską ci radę daję, nie kompromituj się...
— Ale zkąd że pan hrabia tak dziś gorliwy o to abym się nie skompromitował? — rzekł Margocki. — Proszę być spokojnym...
— Zrzekłeś się? — spytał hrabia.
— Nie, wcale nie, — odparł Margocki, — czekać będę tylko aż panu hrabiemiu odejdzie fantazya zabawienia się w romansik niewinny ze szlachecką dzieweczką... która z niego żartować może będzie.
Ma foi! — zaśmiał się hrabia, — miała by słuszność szydzić, gdybym się na romansik porwał! Nie głupim!
— A więc cóż znaczą te naskakiwania, jeżdżenia, przysiadania się...? — spytał Margocki.
— Nic nie znaczą prócz że mnie tak platonicznie oczarowała sobą jak piękny posąg lub obraz, — rzekł hrabia.