Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdy powróci, poproś go do mnie, jutro jadę, radbym się z nim widział.
Dosyć już późno było i Kanonik w swoim pokoiku ostatek wieczornych pacierzy odmawiał, gdy nareszcie Juliana krok dał się słyszeć w pierwszej izbie. Zbieg wszedł.
— Gdzieżeś to bywał? — spytał wuj.
— Zatrzymano mnie w pałacu...
Kanonik położył brewiarz, zbliżył się do siostrzeńca, pocałował go w głowę.
— Mój Julku, mój Julku, powiedz mi, co tobie jest? Nie takeś dobrze z nami jak dawniej, stronisz od matki i odemnie, nadto często przebywasz w towarzystwie pałacowem, zmieniłeś się.
— Kochany wuju — zawołał Julian — naprawdę niewiem czy mi za złe mieć można iż to towarzystwo dobrem znajduję. Trudno o lepsze...
— Ja go nie ganię... ale — płoche ono... rzekł ksiądz — a że na świat patrzy z salonu, w którem jest zamknięte zawsze, pogląd jego na świat ten fałszywy często.
Julian ruszył ramionami.
— Jakże twój wielce praktyczny kierunek, twoja miłość pracy, twoja ambicyjka, godzi się z przekonaniami tych... osób? spytał Kanonik.
— Jakoś się godzą — lakonicznie zamknął Julek. — Są to ludzie dobrze wychowani, zdrowo zapatrujący się na społeczeństwo jakiem ono jest, bez urojeń, bez marzeń i to właśnie zbliża mnie do nich, bo ja — marzeniami się brzydzę...
Kanonik stanął, popatrzał długo na Juliana nie mówiąc słowa i wrócił ku niemu z czułością obejmując za szyję.
— Dziecko moje! ty, w twoim wieku, marzeniami