Prowadził on to bardzo zręcznie, złapać go nie było podobna na umyślnem zabieganiu — wytłomaczył się zawsze, przecież... licho go wniosło niepotrzebnie, gdy hr. Edmund najmniej się spodziewał.
Jednego wieczoru zasiadł się był tak gość w najlepsze pod pozorem że życzy sobie Ostójskiego doczekać, czemu p. Klara wcale nie była przeciwną, gdy przez okno na drodze do pałacu wiodącej ukazał się powóz podróżnemi tłomokami i kuframi obładowany. Ponieważ się nikogo z gości w pałacu nie spodziewano, hr. Edmund chwycił aż lornetkę żeby powóz lepiej rozpoznać i dopatrzył tylko tego, że na kufrach był futerał od męzkiego kapelusza, co zwiastował przybyłego mężczyznę.
Kto to być mógł, głowę sobie łamał, ale bądź co bądź, czuł się tam potrzebnym i rad nie rad, przeklinając natręta, musiał ciocię i Zosię pożegnać. Pobiegł sam do pałacu, wiedząc że matka by przysłała po niego.
Na drodze spotkał zadyszanego Margockiego.
— Biegłem właśnie po pana hrabiego.
— A! gość jakiś, przeklęty natręt.
Margocki się roześmiał, biorąc za boki.
— No, któż to taki?
— Stary hrabia!
Młodemu hrabiemu ręce opadły... Ze wszystkich natrętów ten może, choć się go nazwać tak nie godziło, był najniebezpieczniejszym. Łacno się też domyślał każdy co niespodzianie sprowadzało hrabiego dzielącego się między Wiesbadenem a Ostendą do domu. Musiał odebrać wieść że żona wyruszyła ssać dochody, że syn tam był także i w trwodze ażeby mu nie zagarnięto potrzebnych funduszów na przebycie zimy w Ni-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.