Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

trudno, niegrzecznym bowiem we własnym domu ani być mógł ani chciał.
Zaraz pierwszego wieczora gdy Zosia wedle swojego obyczaju wcale nie zmięszana przytomnością hrabiego, śmiało gwarzyła i wypowiadała myśli swoje z dziecięcą naiwnością i odwagą, hrabia wysłuchawszy szczebiotania, poznał że miał do czynienia z niepospolitą istotą.
To go więcej jeszcze nastraszyło. Nie odzywał się wcale do niej, udawał że nie patrzy ale uważnie słuchał rozmowy jej z hrabiną, z Caritą i synem. Śmiałość, świeżość myśli, spokój z jakim mówiła mocno go zastanowił. Dziedziczka milionów i wielkiego imienia nie mogła być śmielszą. Urok młodości przytem... nowość... nie był do pogardzenia. To co w opowiadaniu Margockiego wydało mu się wcale obojętnem, teraz po lepszem przypatrzeniu z blizka, nabierało groźnego znaczenia. Edmund wcale nie zważając na ojca był nadskakującym i niezmiernie czułym dla Zofii.
Hrabia powrócił do swych pokojów zamyślony. Synowi nic mówić nie chciał, nie było to w jego obyczaju... pannie dać poznać nieukontentowanie nader zdawało się trudnem, a jednak, coś było począć potrzeba.
Hrabia zostawił stanowczą decyzyę czasowi. Następnych dni zachował się jak obojętny widz tylko, ale oko miał nader trafne i najmniejszy ruch a skinienie mu nie uszło. Dopatrzył się tu nawet rzeczy których nikt nie widział... i o których nie wypadało mu też mówić nikomu.
Upłynął tydzień od przybycia hrabiego... na pozór nie zmieniło się nic w pałacu... Stary wszakże do