Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

śniętą, ani upokorzoną, obejściem się z nią osób z otoczenia hrabiny — to sobie wytłumaczyć trudno.
Na ganku Julian znalazł pilnie stróżującego Jakóbka, któremu spełnienie powierzonych obowiązków leżało na sercu. Widział z daleka że Julian szedł z pałacu, miał wyraźny rozkaz nie wpuszczania nikogo z tamtąd przychodzącego — nastroił się więc we drzwiach i rzekł uroczyście:
— Panny niema, panienki niema i jegomości niema!
Zdumiony medyk słuchał nie mogąc zrozumieć.
— A gdzież są?
— Ja nie wiem (sic) ale nie ma.
— Wyjechali?
— Ja nie wiem, ale nie ma, — powtórzył wyraziście Jakóbek.
I byłby odszedł już Julian, gdyby Ostójski przez okno nie zobaczył co się dzieje i głupoty Jakóba się nie domyślił. Wybiegł sam w ganek zapraszając Julka... i ściskając go serdecznie.
Jakóbek który sądził, że otrzyma pochwałę, a oberwał burę, wielce został zdumiony.
Weszli do pokoju, gdzie na nich już Zosia czekała z uśmiechem i błyskiem szczęścia na czole... Cioci jakoś nie było, bo zajmowała się przygotowaniami do podróży.
— A to jakaś szczęśliwa gwiazda nam tu was przyniosła! — zawołał ojciec, — boście od wieków nie byli, a myśmy się stęsknili za wami.
I począł go ściskać na nowo.
— Jam przyszedł w misyi i poselstwie, — odezwał się Julian.
— Od kogo?