ścigał listami, posłańcami, niegrzecznościami, nic nie pomogło. Wprawdzie dał sobie rady w istocie szlachcic, ale obrażony tą preponderancyą pańską i sposobem w jakim się z nim obchodzono, poprzysiągł że swoje talary odbierze. W chwili gdy już o nim nie myślano wcale zjawił się Margockiemu jak statua komandora na ucztę.
Czółkiewicz był prosty człek ale butę miał szlachecką ogromną; gospodarz, rolnik, nawykły do rozkazywania nie do słuchania, zżymał się na sam cień przemocy i przymusu.
— Co to oni sobie myślą? — burczał przez całą drogę, — myślą że ja się ich zlęknę, czy co? A co? zobaczymy, panie hrabio.
Ogromny, barczysty, silny, czerwony, wzrosły jak niedźwiedź, kosmaty, z twarzą rozlaną, z oczyma krwawo zachodzącemi, pasjonat i krzykała Czółkiewicz łagodny był jak karmelek gdy go kto zażyć umiał, ale na sam cień przemocy zrywał się z uzdy jak szalony...
Gdy wpadł do Margockiego, plenipotent zbladł ze wzruszenia, ale nie łatwy także do uchodzenia gdy się pogniewał, starł się zaraz z Czółkiewiczem na ostro.
— Przyrzekłeś waćpan, obiecałeś, dałeś słowo, — zaryczał Czółkiewicz, — oddaj bo będziesz infamisem... Ja wam tu pokażę co to jest szlachecką krwawicę sobie przywłaszczać! ja swoje muszę mieć! tu nic niepomoże. Minęły te czasy gdy się uboga szlachta pożyczywszy pieniądze kłaniać jeszcze musiała o nie. A mnie co do tego że wy nie macie! Weźcie u lichwiarza, sprzedajcie łyżki, ja moje pieniądze muszę odebrać!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.