Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

winę tej katastrofy na niego zrzucał — polecony wyjazd i niepokazywanie się już na oczy.
W części słusznie zarzucono plenipotentowi iż wcześnie o złym stanie majątku nie przestrzegał, chociaż on składał się listami że to wiele kroć bezskutecznie czynił. Jeden Edmund z nim się jeszcze widywał. Margocki w chorobie tej wymizerniał, wychudł, opuścił się tak, że trudno w nim było poznać dawnego salonowego eleganta wiecznie młodego. Ton też z nim i obejście zmieniło się. Edmund wszedł w kapeluszu, przywitał się kiwaniem głowy i siadł.
— Słuchaj Margocki, — rzekł, — ja muszę ratować ojca — niema innego wyjścia nad ożenienie. C’est dit. Czy prawda że Zosia ma sto tysięcy talarów?
Margocki który już marzenie swe dawne musiał rzucić, odparł potakującem skinieniem głowy.
— Najprostsza więc rzecz, jeśli ojciec zapewni mi sto tysięcy żebym się z nią żenił, możemy w ten sposób ocalić główny folwark z pałacem, bo resztę landszafta pokryje...
Margocki oparty na łokciu popatrzył i rzekł cicho: — Niech hrabia próbuje, ja się już tu do niczego nie mięszam.
— Tu niema co próbować, — odparł Edmund, — ale należy wprost działać i to natychmiast bo chwili niema do stracenia. Jasno się rozmówić ze starym Ostójskim... niech da sto tysięcy, a sam z siostrą żeby się zupełnie usunął. Pojmuję ożenienie z panną Zofią, ale nie z familią — ojciec się prawie zgadza, matka zupełnie.
Plenipotent słuchał nie odpowiadając wcale. Od dwóch dni Ostójski po kilkotygodniowej przejażdżce