— A no — nic, Berlin się na wielką stolicę przerabia, choć mu to nie łatwe. Nic...
— Coś zmęczeni jesteście z podróży, czy... nie zdrowi, jakoś mi wyglądacie nie swojo, — dodał ksiądz.
Ostójski się obejrzał. — Doprawdy? — rzekł, — jakto! poznaliście biedę z twarzy...
— Jest jaka bieda?
Stary się zawahał, jakby z sobą walczył, mówić czy milczeć.
— No, przed wami tajemnicy niema... — rzekł krótko, — moją krwawicę djabli wzięli.
— Co? co takiego? — zapytał Kanonik.
— Cały majątek mój przepadł, — dosyć jakoś spokojnie dodał Ostójski... — Zostało mi bardzo mało. A w dodatku żem sam sobie winien, więc niema co i piszczeć.
— Cóż? skradziono?
— A juściż, — mówił Ostójski. — Licho mi nadało obawiać się złodzieja w domu i samemu go sobie szukać po za domem. Oddałem wszystkie moje pieniądze bankierowi, który zdawał się pewny i człowiek uczciwy. Tymczasem uszedł gdzieś do Ameryki. Passiva wynoszą półtora miliona, a Activów jest na dziesięć tysięcy. Uwinął się tak zręcznie, że gdy się ludzie opatrzyli, już może był w Nowym-Yorku.
— Ależ nie mieliście u niego całej waszej...
— Caluteńką krwawicę, sto piętnaście tysięcy talarów... westchnął ocierając pot z czoła Ostójski. Chwila była ciężkiego milczenia, szlachcic dumał ponuro.
— Mam lat sześćdziesiąt, — rzekł, nie taka to starość jeszcze gdy są siły — lecz dorobić się już ciężko, choć mam za co ręce zaczepić. To co mi zostało z re-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pałac i folwark 02.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.