Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/54

Ta strona została skorygowana.

Warszawę mało co znałem, a Wilanowa wcalem nie widział. Ścisk, tłok, wrzawa, że mi się ledwie lichą gospodę wyszukać udało; a dobrzem musiał Grzesia wyuczyć, aby się wyciągnąć w pole nie dał, bo w takiem zbiegowisku różnego rodzaju ludu pewnie i złego dosyć. Poszedłem na wzwiady, jak mi się tam do tego dworu dostać, meldować, z kim gadać; ale, jakby na złość, żywej duszy znajomej nie spotkałem.
Ano, wiedzieć jeszcze trzeba, żem króla żywego też nigdy nie oglądał, ino tyle, co na pieniądzach i na wizerunkach. Przebiegłszy miasto całe, dobrze niecierpliwy już, puściłem się pod wieczór ku temu Wilanowu za wskazówką ludzi, aby choć wiedzieć, którędy nazajutrz z moim taborem jechać. Wieczór, jak dziś pamiętam, był pogodny, a po gorącym dniu powietrze tak miłe i chłodnawe, jak rzadko podczas upałów w lecie.
Jużem był drogą uszedł kawał spory i nie było poco dalej; ale w polu czułem się jakiś rzeźwiejszy, i szło się już tak, aby sobie iść. A mijało mnie ludzi konnych, pieszych, na wozach bardzo dosyć. Żem szedł prędko, napędzam szlachcica w poważnych latach, tuszy okazałej. Ten sobie idzie samopas, ręce wtył złożywszy, w letniej czapce białej, bez szabli, jakby koło domu; kitel na nim jasny, jakiego na wsi używają, laska za plecyma w rękach, a para psów przed nim. Myślę sobie: „Nie chybi, ktoś ze dworu; dobrze dostać języka“.
Przyśpieszywszy więc kroku, równam się z nimi, a że człek w latach i bardzo słusznie wyglądał, skłoniłem się mu, przystanąwszy. Ten też mi czapki uchyla i przystaje, a patrzy mi w oczy.