Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/59

Ta strona została skorygowana.

wał, bo we mnie każdy poznał żołnierza, który o błyskotki i zalecanie się oczom niewiele dbał. Kiedym szedł przez podwórce, wodzili za mną oczami z ciekawości.
Dulęba mnie od stóp do głowy obejrzał, obszedł dokoła, to i owo poprawił wedle zbroji, bo był snąć sam dawniej żołnierzem i koło żelaza chodził.
— Idźże teraz za mną — rzekł. — Bodaj, czy król jegomość nie jest w ogrodzie, ale gdzie go natrafimy, tam się mu waszmość przedstawisz.
Weszliśmy zatem na ogród, jakiegom nie widział nigdy. Woda biła do góry, posągi jakieś dziwne, drzewa osobliwe, altany różne, a kwiecia barwnego zagonami, aż się oczy napatrzyć nie mogły. Ulice szerokie, sypane piaskiem, żwirem, a dokoła chylą się drzewa najrozmaitsze. Już chyba w raju nie może być piękniej.
Uszliśmy w milczeniu spory kawał, bom z admiracji języka w gębie zapomniał. Aż patrzę, w ulicy idzie prosto na nas mój wczorajszy pan Tarcza, ubrany tak prawie, jak był, ino mu się twarz śmieje dziwnie. Dulęba też mustruje się wyraźnie, aby nie parsknąć. Rzuciłem się prędzej, by powitać.
Ano, mój wczorajszy pan, com się tak przed nim spowiadał — był to sam król jegomość Jan III.
Dłużej taić nie było można. Zaląkłem się i jąłem przepraszać go, że tak sine debita reverentia gębę wczoraj puściłem: ale mnie wstrzymał, śmiejąc się dobrodusznie.
— Nic się złego nie stało — rzekł — nic złego. Lepiej się waszeć zarekomendowałeś, niżeliś są-