zniżając, wciąż jednak kołując nad głową prawie królewską, przez więcej niż siedm mil. Jako przy ogniskach sobie to opowiadali, ominując dobrze.
Było rozmów, żartów, śmiechów, zakładów coniemiara. Podjeżdżam do jednych, a był między nimi Śniatyński z pod chorągwi księcia wojewody, żołnierz, jakich poszukać i nie znaleźć, stary już szpak: ten sobie na rożenku głogowym piecze jakiegoś ptaszka, oskubawszy, ale chmurny, jak ze środy na piątek.
— Czołem, mości panie.
— Czołem.
— Co się, jak ćma, po nocy tłuczecie? — pyta.
— Z rozkazaniem królewskiem.
— To co innego.
— Ale cóż to wy — powiadam — jakby nie swoi? Czy co dolega?
— A co ma mi dolegać? — rzecze ze śmiechem — skóra dobrze wyprawna, nie boli, kości też nie miękkie, mięsa zaś nie mam, a dusza do azardu przywykła.
— Przecież czegoś sumujecie — rzekłem.
— Nie, ale się przed bitwą spowiadam sam przed sobą, a całe życie przechodząc i po tylu trupach stąpając, toć wesoło bardzo być nie może.
Nazajutrz też Śniatyńskiego na świecie nie było. Innych znalazłem różnie: modlących się, odgrażających, a wrzawy, a śmiechu, ile dusza zechce. Przy jednem ognisku byli Turcy powiązani, którym świniny dawszy jeść, winem popili na wzgardę proroka, i tak to, jak drewno, legło, nieprzywykłe do trunku.
Jużem, objeżdżając swoje ognie, dotarł aż do Niemców, kiedy przybiega Łukowski, odwołując,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/90
Ta strona została skorygowana.