że tam ktoś na mnie czeka opodal. Podjeżdżam, widzę, na chudej szkapie ni to Tatar, ni ciur od naszych, ogorzały, ale gada do mnie połamanym językiem, niby naszym, a coś mruczy, że go dobrze zrozumieć nie mogę, a zerka na wsze strony, a bełkoce. Zbliżam się do niego; ten mi okazuje na migi, że ma na stronie do pomówienia ze mną.
— A cóż to za szczególna miłość waszmości dla mnie? Albo-li się to znamy?
— Tożci waszmość ze dworu od króla — powiada.
— No, od króla.
— A ja do króla — rzecze. — Prowadź!
— Z czem? — pytam.
— Z językiem.
I jakoś mu się gęba rozwiązuje, że coraz lepiej gada. Myślę sobie: „Niechże jedzie“.
— Ruszaj waść za mną!
Nuż się napowrót mimo ogniów drapać przez krzaki pod namioty królewskie. Wiodę go, jakby jakiego jeńca, a że do djabła był podobny, patrzą na nas zewsząd i dziwują się.
Dobiliśmy się do namiotów wreszcie, złażę z konia, dając go Grzesiowi, aby iść z raportem; więc go pytam znów: czego chce? Ten mi swoje:
— Do króla.
— Stójże — powiadam — i czekaj! A jak cię mam oświadczyć?
Dopiero ów, przystąpiwszy tak, iż myślałem, że mi ucho odkąsi, szepcze raz i drugi:
— Mówcie od hana, od hana Mirza Mehmed Abdula. Król mnie zna; powiedzcie mu, że ten z pod Chocima.
Poszedłem tedy do namiotu. Tylko co się była
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/91
Ta strona została skorygowana.