go jegomości — sądził pewnie, że go rozumiem. Nie chciałem wywodzić z błędu. Po chwili, gdy się wykład tu skończył, przeszedłem do salonu. Toczyła się tu żwawa rozprawa o jakimś Juliuszu. Nie mogę dotąd odgadnąć co to za jeden? Utrzymywał literat, że to był największy poeta współczesny polski; drugi, że forma tylko piękna czyniła go nim, a w treści tkwiły jakieś żywioły!! Pierwszy na dowód wydeklamował wiersz, z którego tylko pamiętam powtarzane wyrazy:
I mnie też nader było smutno — ale słuchałem, szczęśliwy, że mnie nie powoływano do współuczestnictwa w tym duchowym bankiecie. Wanda zbliżyła się do mnie, pytając jak mi się ten cudny wiersz podoba...
Musiałem się zgodzić naturalnie z jej zdaniem, choć wnętrzności moje ziewały.
Cała nadzieja była w tem, że może w co grać zaczną, choćby w marjasza... byłoby mnie to ocaliło. Siadłbym był do Drużbata, grałbym był w warcaby, ale o tem mowy ani wzmianki.
Juliuszowi nie było końca. Literat mówił o życiu jego, rozbierał go, jak się wyraził, psychologicznie — aż strach!