Raz, drugi przeszły karty... ja, jak zwykłe, przegrywam, forsuję nieco, nie idzie, co postawię, bierze djabeł. Innym też nie sprzyja fortuna. Siedziałem tak, żem na Gucia z boku patrzał, gdy nikt nań nie zwracał uwagi... bo wszyscy byli jeszcze pod wrażeniem obiadu, a ja najmniej. Widzę na moje oczy, jak z nieporównaną zręcznością, Gucio puszcza chustkę od nosa pod stół, schyla się po nią i z kieszeni bocznej dobywa karty, które na wierzch talii wsunął. Krew mi palnęła do głowy. Nie spostrzegł tego, żem go wyszpiegował. To za gruby żart! myślę sobie, czekaj... Stawię grubo. Naturalnie — przegrywam.
Byłem przygotowany na wszystko.
— Słuchaj Guciu — odzywam się głośno — ja żartów nie lubię, zdejm z talii karty, które dołożyłeś z kieszeni... a wówczas zobaczymy.
Mój Gucio zbladł, jakby w niego piorun uderzył, goście się pozrywali, wrzawa okrutna. Ja stoję oparty obu rękami na stole, oko w oko i powtarzam.
— Ce que j’ai vu — je l’aie bien vu!
Wszczął się zamęt. Jedni zaczęli brać stronę Gucia, drudzy moją, hrabia Ferdynand położył veto na spór.
— Nie wchodzę w okoliczności — rzekł — ale
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/203
Ta strona została skorygowana.