trochę było nam chłodno, a słońce się jeszcze nie przedarło przez drzewa. Słyszę wreszcie turkot, nadjeżdżają. W chwilę potem szelest i z gałęzi wynurza się mój antagonista, z nim sekundant Troszczyński i jeszcze ktoś drugi z czerwonym nosem w płaszczu z wojskowego zrobionym.
Zdalekaśmy się sobie skłonili... Ja stoję, sekundanci szepczą. Stefana wyprawili mierzyć kroki; przyznam się, żem nie uważał, ile ich tam było... Robert stał, założywszy niepotrzebnie ręce na piersiach po napoleońsku, przybrał postawę śmieszną. Tymczasem zaczęto nabijać pistolety. Delegowani do tego Serafowicz i Troszczyński, widzę, czyszczą, kłaki pobrali w zęby, dobywają proch... Milczenie. Stefan odmierzywszy kroki, stanął nieopodal od nich. Jednym razem patrzę, przyskoczył do Serafowicza i pochwycił go za rękę. Spojrzeli sobie w oczy. Zaczyna się szeptanie, spór, kłótnia, ale wszystko tak cicho, że wyrazu pochwycić nie mogę. Serafowicz wyrywa Stefanowi z rąk pistolet, Stefan jemu... Co u licha?
— Przepraszam — woła Niedzielski — ja na to nie pozwolę.
Obaj sekundanci chcą go powstrzymać, widzę, czerwieni się, rzuca, ręce rozkrzyżował. — Nie pozwolę, róbcie sobie co chcecie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/216
Ta strona została skorygowana.