Robert i ja patrzymy z daleka, nie śmiejąc się ani pytać, ani mięszać do niczego. Spór trwa dobrych kilka minut. Nareszcie mruczą znowu i znowu szepczą, niby do zgody przychodzi. Stefan sam pistolety nabija, ale z pasją, kulę pakuje i stemplem przybija z całej siły. Serafowicz znikł na chwilę. Słyszę, za rękę mnie ktoś ciągnie. Obracam się — to on.
— Pański kuzyn, z pozwoleniem, on nie do tego, nix verstanden, po co on się tu mięsza!
— Ale o co idzie? — spytałem
Niech pan strzela w górę, szepcze Serafowicz — żeby nie było nieszczęścia — kulami ponabijał — po co kule! Ruszył ramionami... Zrozumiałem. Widziałem, że sekundant Roberta, dał mu tęż samą zapewne naukę...
Markotno mi się zrobiło — bo Stefan się wmięszał niepotrzebnie ze swą szlachecką sumiennością. Od czegoż są sekundanci, rzecz by na nich spadła. Koniec końców — stajemy na miejscach; każą nam iść i strzelać na dany znak. Widzę, że Robert mierzyć zaczyna serjo — jeśli tak — to i ja... Stefan z boku stojąc, wziął się w pachy i przypatruje...
Raz, dwa... trzy, idziemy powoli... Błysnęło i dym mi zasłonił Iwińskiego... pif — paf — podniosłem pistolet i strzelam... kule po lesie świsnęły. Przypadli sekundanci opatrywać czyśmy cali... Nic
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/217
Ta strona została skorygowana.