znowu jak najlepiej żyjemy. Graliśmy małego whista z szykanami, tylko dla zabicia czasu... Około jedenastej wchodzi Stefan...
Zdziwiło mnie to, bo nigdy u nich nie bywa. Wytłumaczył się, że do mnie ma polecenie od matki która życzy sobie natychmiast mówić ze mną. Spojrzałem na niego, mina skwaszona, zląkłem się czy nie chora... Kończyliśmy właśnie, co najprędzej schwyciłem za kapelusz, idziemy.
W drodze go pytam — Niewiesz, co tam jest?
— Dowiesz się — ja dobrze niewiem — tak, jakiś interes.
Kolnęło mnie to, przyspieszyłem kroku... Stefan został na dole. Wchodzę, i widzę już od razu, że coś się gotuje nie dobrego, bo Mama chodzi po pokoju i pierścionki na palcach obraca, co u niej jest znakiem najżywszego zniecierpliwienia. Spojrzała na mnie i stanęła..
— Wiesz, rzekła — wiesz, ten stary niedołęga, niewdzięcznik — ten idjota, kretyn... Starosta — wiesz... ze swą miłą wnuczką... flondrą... wyrazów mi braknie — wiesz co zrobili!? Oto, — panna Wanda wychodzi za pana Poruszyłę... czy licho go wie jak się zowie — wczoraj mu przyrzekła, a stary zamiast zgromić i zuchwalca precz z domu wypchnąć... śmiałka takiego, wypłakał się i pobłogosławił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/246
Ta strona została skorygowana.