Musiałem z sobą zabrać Florka, tłumoczek i le strict nécessaire. Stefan przybył poczwórnym powozem, piątka dobrych koni... Wyjechaliśmy około dziesiątej. Hawryłowicz w drodze wyręczał mnie rozmową ze Stefanem, który kwandransa zmilczeć nie może. — Oba sobie gardła zrywali, a mnie wolno było milczeć, myśleć i uśmiechać się. Myślałem też najwięcej o Emilii.
Coraz więcej ją cenię. — Tyle w niej uczucia i tak szczere, głębokie, nie rachujące się dziecinnie. Szepnęła mi ostatnią razą, że jeśli się uprę jechać do Krakowa i do Wiednia — gotowa szukać pozoru, aby mnie wyprzedzić lub napędzić... Byłem wzruszony... Około godziny drugiej stanęliśmy w karczmie w Chełmicy, ażeby się przebrać. We trzy kwadranse byłem gotów z toaletą. — Stefan i Hawryłowicz tylko się otrzepać kazali... Już ztąd mogłem się przypatrzeć zamkowi. Hawryłowicz powiada, że to była ruina obrzydliwa, dzis to prawdziwy Castel... coś tak romantycznego u nas w kraju się nie spotyka...
Na dosyć wysokiem wzgórzu, budowa nieregularna z bastjonami, z wieżyczkami, dachami i daszkami... okolona fosami, w których dziś rosną ogromne drzewa... park do koła, staw prześliczny. Senjoralnie się to przedstawia!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik panicza.djvu/76
Ta strona została skorygowana.