Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

później, gdy oddalony, w obcej stronie, przypomnisz sobie Marję i złote marzenia twoje. Kiedyś, w smutny wieczór może jesienny, u komina domowego, przyjdzie ci na myśl ta przechadzka i ja... i wszystko co nas na chwilę związało.
— Dla czegoż na chwilę? Ja całe życie chcę przepędzić z tobą! Wczoraj mówiłem o tem z poczciwym przyjacielem naszym.
Spojrzała na mnie niespokojnie, badawczo.
— Cóż ci powiedział? W spojrzeniu i pytaniu dostrzegłem, że się go bać musiała.
— Znasz go — stary biedny i odczarowany jak ty. Ale ani się mi przeciwił, ani w tem upatrywał twoje niepodobieństwa. Mówił tylko, że kto na uczuciu postawić chce całą przyszłość swoją, winien się wprzód o prawdziwości i stałości jego przekonać, że muszę wytrwać próbę... najnieznośniejszą dla mnie... próbę czasu. Wszystko więc zależy od tego, czy mi słowa i wiary dotrzymasz.
— Słowa? nie dałam, nie przysięgłam wiary.
— Nie masz litości nade mną.
Po tych słowach szybko oddaliłem się od niej i przerwałem rozmowę. Kilkadziesiąt kroków szliśmy zadumani, w milczeniu. Widziałem jak bystry wzrok starego śledził każde poruszenie nasze. Ona zarumieniona, smutna, ale nie gniewna, nie myślała już zbliżyć się do mnie. Byliśmy pod lipami naprzeciw św. Piotra; naprzeciw klasztoru z którego okien klasztorny spokój wiał na nas. Bazem zwróciliśmy tam oczy.
— Ulituj się nade mną! prosiłem, powiedz mi słówko pociechy.
— Nie wymagaj ode mnie więcej niż mogę uczynić,