Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.
5. Czerwca.

Spieszyłem o samej szóstej na wyznaczone miejsce; postrzegłem je stojące na balkonie zdaleka; ale gdym się ukazał znikły.
Z przedpokoju posłyszałem głos profesorowej, która żywo śmiejąc się odzywała.
— Niechże pan sowietnik siada, proszę bardzo pana sowietnika.
Na progu już postrzegłem, że to był strach tylko na mnie, bo nikogo prócz nich dwóch nie było, profesorowa śmiała się serdecznie.
— A co, nieźle pana nastraszyłam? — spytała podając mi malutką rączkę, nieprawdaż?
Marja siedziała jak zawsze smutna na kanapie.
— Jakaś ty szczęśliwa, — szepnęła, — z tą swoją wesołością!
— Niedawno, niedawno jeszcze i ty mi pomagałaś, ale cię teraz nie poznać. A temu wszystkiemu ktoś winien? I pogroziła mi. Mam z panem na pieńku!
— Nie wiń mnie pani przynajmniej. Wezmę za świadka pannę Marjannę, że ją zawsze jak mogę ze smutku tego i nieufności w przyszłość staram się wywieść, ale napróżno. Mnie to trapi najwięcej, bo...
— Bo taki pan winien jesteś! — dorzuciła profesorowa. — Popsułeś mi moją serdeczną siostrzyczkę! dawniej póki miała sowietnika, trzpiotałyśmy się jak ja. Teraz zostałam sama, i bardzo mi z tem nudno... a co gorzej zarazić się boję.
— Pani!
— A tak, ja!