Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

— Żaden nie byłby w stanie, a potem...
— Ale daj-że mi pokój!
I począł się prawie gniewać.
Zamilkłem.





28. Czerwca.

Znowu mój dziennik długo leżał zaniedbany, ale jest-że czas na notowanie myśli, gdy ich człowiek ma tyle?
Na te ostatnie dni tyle spadło zatrudnień, tyle uczuć, tyle tęsknoty. Potrzeba jechać! Droga matko, nie miej mi za złe, że z boleścią oddalam się od tej, którą po tobie najżywiej kocham. Widujemy się teraz co dnia, czasem na dzień dwa razy, ale się nic w stosunkach naszych od niejakiego czasu nie zmienia. Co się to stało z tą wesołą złotowłosą Marylką; zamyślona, poważna, milcząca. Rodzice biedni myślą, że chora i kilka razy używali przyjaciela swego Porcjanki, aby jej poradził, ich uspokoił.
— Nic jej nie jest! — powiada doktor — daj nam Boże wszystkim takie zdrowie; bądźcie spokojni. Za mąż jej tylko trzeba!
Ojciec z matką poglądają po sobie.
— To przejdzie — powiadają, ciesząc się wzajemnie.
Widziałem ją na mszy! Nigdy jeszcze poetyczniejszej twarzy nie wymarzył pędzel malarza, zdawała się jaśnieć i promienieć, a taki spokój, taka ufność w Bogu oddychała z jej wejrzenia, przy łagodnym smutku. Ja także patrząc na nią, zacząłem się modlić, modliłem się, aby mnie Bóg połączył z tym aniołem.
Czemuż ona nie wierzy w szczęście na ziemi i nie