Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.
Wieczorem.

Stało się! rozstaliśmy się.
Na pozór była to tylko przechadzka jak inne, trzeba było taić w sobie, co się z nami działo; z nami, bo i ona płakała, a gdym całował jej rękę, ścisnęła mnie gwałtownie raz pierwszy i chwilkę zdawało się, że mnie zatrzyma przy sobie. Chciałem zostać, nie jechać i wszystko jej poświęcić. Stary Wrzosek nielitościwie mnie śledził i nie odstępował. Przez cały czas mówiłem jej tylko o powrocie, zaklinałem, aby miała ufność we mnie, aby wierzyła mojemu przywiązaniu. Ona milczała prawie, rzadkie urwane słówko z jej ust tęskno wybiegło. Udana żywość osłaniała niepokój i smutek. Anim się postrzegł, jak zmierzchło, jakeśmy wrócili. U furtki należało pożegnać. Nie mogę tego opisać; to nad siły moje. Stałem skamieniały długo... wyszła na balkon, zkąd ją widziałem raz pierwszy i dała mi znak chustką. Nie uważała nawet, że Wrzosek był przytomny. Słyszałem spieszne jej kroki, gdy zbiegła ze schodków belwederu.
— Chodźmy — odezwał się stary — dosyć tego dzieciństwa; żal mnie bierze waćpana.
I całą drogę nie przestawał gderać. Chciałem raz jeszcze powrócić, byłem bezprzytomny; stawałem, opierałem się o mur, płakałem. Wrzosek niecierpliwił się.
— Tfu! słychane to dzieciństwo, rozjeżdżają się na dwa miesiące. Otóż to wasze miłości niebiańskie, od których serce pęka! Daj mi waćpan pokój, a nie mów o nich więcej. Zupełnie szalony. Słowa teraz nie powiem, żeń sie sobie choć jutro, abyś tylko nie oszalał ze wszystkiem; to podobno jedyna kuracja. Nie odstąpił mnie, ażem się w łóżko położył przy nim. Ale zaledwie