aby co prędzej wierzchołki jodeł, topoli zobaczyć, serce mi biło.
Całe dzieciństwo moje wyszło naprzeciwko mnie i witało tysiącem wspomnień. Rozeznawałem znajome miejsca: oto krzyż nade drogą... meta dziecinnych przechadzek, tam w prawo rzeczułka nasza, w lewo wieżyczka parafjalnego kościoła. Nic, nic się nie odmieniło tutaj. Nad drogą też same mchem porosłe leżą siwe kamienie, też same stoją krzyże, białemi opasane fartuchami.
Już widać w ulicy domek nasz biały na ciemnem tle zielonych drzew, zdaje mi się, że rozeznaję ludzi przechodzących po dziedzińcu; mógłbym powiedzieć, co w tej porze dnia robią. Nie mogłem dosiedzieć w bryce, konie szły tak wolno, wyskoczyłem i pospieszyłem pieszo. Witałem się z drzewem każdem. Niektóre topole poschły, młode powystrzelały do góry, też same różowe groszki, które tu dawniej zbierałem, kwitły nade drogą. To ogród starego Fabjana z pasieką i zielone zza parkanu patrzą jabłonie, na których tak smaczne rosną owoce. Coraz widniej mi na dziedziniec, za szerokim mostem rozściela się zielona murawa, i brzozy w kupkę na niej zebrane, naprzeciw ganku z jedliną czarną rosnące. Jakże cicho i samotnie, nikogo coby mnie powitał. Psy tylko powstawały, popatrzały i zaszczekały, ktoś głowę przez okno wysunął, popatrzał, wychodzi.
To stary Fabjan tak mi się przypatruje ciekawie, nie poznał i kroczy, aby zajść drogę od domu. Ledwiem słowo przemówił, krzyknął i porwał mnie w pół stary z radością.
— Julek! panicz nasz! Jak Bóg miły, panicz! — Razem z Fabjanem rówieśnik jego pudel Aport ciśnie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.