Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

Szczęściem o dziewiątej rozeszliśmy się, a ja mogłem resztę wieczora spędzić w ogrodzie. Mój Boże, jakże mi żal było tych ludzi, którzy zasypiali widok jednej z najcudniejszych nocy. Ja tylko i stary strzelec Ihnat nie spaliśmy we dworze, zastałem go na progu chaty za ogrodem siedzącego, zadumanego, spartego na ręku, wpatrującego się w rzekę i dalekie lasy.
— Cóżto, nie spisz jeszcze? — zapytałem.
— O! sen bo nie bierze, paniczyku. Noc tak piękna, ptacy się odzywają, drzewa szumią, miesiąc świeci, człowiekowi chce się popatrzeć i podumać.
Stary ten, częściej będąc sam na sam z widokami przyrodzenia, nauczył się widzieć ich piękność, ich pięknością roskoszować. A gdy nasz cywilizowany świat szuka szczęścia w poduszkach, on słucha głosu ptaków, szumu lasów, mruczenia wody i chodzi myślami dalej niż oni, dostaje się jak po stopniach, po myślach swych, do tronu Bożego.
— A wy paniczyku, — spytał stary, — co tak nocką chodzicie i dumacie?
— I mnie jak tobie, — odpowiedziałem, — piękna noc spać nie daje. Jak bo to zasnąć kiedy świat taki śliczny. Ot, popłynęlibyśmy po rzece, gdybyś powieźć mnie chciał a obijanik znalazł.
— O! już to obijanikiem ciężko, ale czółenkiem bezpiecznem, kiedy chcecie?
— Czem ci się podoba.
Ihnat wziął z za drzwi wiosło i powiódł mnie ścieżynką między kępami, sitowiem i oczeretami, do zatoki wiodącą, gdzie do pala przywiązane kołysało się czółenko. Szelest naszych kroków spłoszył stado krzyżowek, które szelepiąc skrzydły poleciały i padły na rzece.