szedł z lampką do pokoju matki, dając znać, że czas nam się rozejść; rozeszliśmy się, nie umiejąc zgodzić na jedno. Do późna czytałem Wilhelma, Goethego. Życie! wielka zagadka! Goethe... pisarz wielki!
Co trzy dni posyłam na pocztę; nie ma i nie ma znowu nic od niej. Lękam się o jej zdrowie, drżę cały; Wrzosek pisuje, ale nic nie donosi, przecież gdyby co okropnego, (na myśl samą drżę i stygnę), możeby mnie uwiadomił! Milczenie wszakże coś znaczy. Miałżeby list zastrzęgnąć gdzie na poczcie. W głowie mi się przewraca! I obcy człowiek zimny, szyderski, rozłamałby pieczątkę aby naśmiewać się z czystego jej uczucia, aby je poplamić brudną myślą. Nie, nie, przypuszczać tego nawet nie mogę, tak mnie to burzy i nęka.
Dobra Cesia była wczoraj u nas, chodziliśmy po ogrodzie.
— Co ci to kochany kuzynku, — spytała ze swą zwyczajną pogodą i spokojem, zwracając ku mnie jasne, śmiejące się oczy. Dawniej byłeś weselszy; teraz ja, matka twoja, mój ojciec, wszyscy postrzegamy, żeś smutny, zamyślony, jakby ci co ciężyło. Nie śmiem ci się dopominać ufności dawniejszej? przecież, mówią, że wypowiedziawszy smutek się zmniejsza.
— Tak ci się zdaje Cesiu, ja jestem jak zawsze, ani mniej ani więcej niespokojny i smutny, wierzaj mi.
— Musiałeś się zakochać gdzieś w Wilnie.
Zamilkłem.
— Nieprawdaż — dodała, — że zgadłam?
— Słyszałaś co może.