znowu towarzystwo z Drzewnej, które wyścigałem już raz na gościńcu. Na ten raz mogłem mu się lepiej przypatrzeć, bośmy dłużej z sobą jechali. Ojciec, brat jeden i dwie siostry składały orszak, z którym jak pół-znajomy powitałem się. Rozmowa żywo i poufale prawie się zawiązała.
Ojciec, człowiek lat około pięćdziesięciu, olbrzym z postawy, całkiem ma minę angielskiego gentlemana; ubiorem go nawet przypomina. Ryżo-siwych włosów, ogromnych brwi nachmurzonych, rumianych policzków, z krótko podciętemi włosy i bakembardami, ubrany był w kurtkę jasną i botforty. Siedział na koniu pięknej krwi, młodym i ognistym, którego zażywał uczenie i zręcznie. Syn, wysmukły, chudy, żółty, ale także ryży, z uśmiechem na ustach głupkowatym trochę, na mierzynie kłusował. Najdziwniej wydawały się dwie siostry. Obie brunetki, czarno-okie, śmiałe, żywe; ale jedna piękna zupełnie, druga prawie brzydka. Kierowały swojemi ładnemi konikami jak amazonki prawdziwe i młodsza (ładniejsza) przesadziła w moich oczach rów, nie zadrżawszy na siodle nawet.
Po kilku ogólnikach musiałem się wymówić z podziwieniem mojem, że panie mogły znajdować przyjemność w tak niezwykłem kobietom zajęciu końmi i myśliwstwem (prowadzono za niemi charty).
Ojciec się uśmiechnął.
— Byłem dawniej wojskowym, lubię konie, polowanie; córki mi się mimowolnie do tego przyuczały. I nie myśl pan, żeby to było jedyne ich zatrudnienie! Ale na wszystko jest czas, wolę je widzieć u mego boku na koniu, niż w domu za romansem francuskim niby bardzo
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.